Tragedia grecka

„Zabicie świętego jelenia” to najmniej dziwaczny i najbardziej przejrzysty film Lantimosa. I chyba już mój ulubiony, bo mądrość mitów greckich i porządek świata w nich przedstawiony uważam za niedoścignione, za najbliższe prawdy o tegoż świata i naszej – jako jego raczej biernych, ale ambitnych uczestników – naturze.

[Uwaga, dalej będą drobiazgi, które ktoś może uznać za spoilery, ale przecież w greckiej literaturze i teatrze przebieg fabuły nie był najważniejszy – przecież wszyscy mity znali i wiedzieli, jak to się skończy.]

Wszystko tu jest jasne i bezlitośnie konsekwentne, a tropy podane są na srebrnej tacy, jeśli tylko pamiętacie, że Jorgos Lantimos jest Grekiem. Tytuł podpowiada więc mit o Kyparissosie, pupilku Apollina, który przypadkiem (!) zabił swojego ukochanego, świętego jelenia, przez co cierpiał tak bardzo, że został zamieniony w cyprys, symbol żałoby. W filmie wspomniany zostaje mit o Ifigenii – a więc córce króla Agamemnona, która miała zostać złożona w ofierze, by zapewnić pomyślne wiatry flocie ruszającej pod Troję. Już chyba bardziej wprost nie można? Owszem, można – słowo „tragedia”, które pada parę razy w dialogach, wystarczy odczytać nie we współczesnym, potocznym, ale klasycznym znaczeniu, by wiedzieć do czego to wszystko zmierza i jak MUSI się skończyć. A jak ktoś mitu o Kyparissosie (to mnie nie dziwi) lub wojnie trojańskiej (to już trochę) nie zna lub poznać nie chce, to może przypomnieć sobie choćby o Edypie (oczy, hello!), albo czymkolwiek z fatum w roli głównej – i już wszystko w filmie jasne, choć tak bardzo ciemne.

Swoją drogą, ktoś pamięta, jak Grecy wizualizowali sobie Erynie, czyli boginie zemsty, wyrzutów sumienia, kary i słusznego gniewu? Chodzi mi o ten jeden szczegół – z oczu płynęła im krew.

Przed seansem nie chciałem czytać opinii, unikałem recenzji, bo wiedziałem, że i tak pójdę, a wolałem nie narażać się na spoilery. Teraz jednak zerknąłem tu i ówdzie, i ku memu ogromnemu zdumieniu odkryłem, że „Zabicie świętego jelenia” spotkało się ze świętym oburzeniem. I nie o to chodzi, że się komuś nie podoba, bo przecież nie musi, ale o to, że „to nie ma sensu”, „Lantimos się pogubił”, „oszalał” itp. itd.
Smutek mnie ogarnął wielki – prawie taki jak Kyparissosa – bo to milion sto dziesiąty dowód na to, że przestaje nas łączyć podstawowy kod kulturowy (którego jednym z fundamentalnych elementów do niedawna były mity greckie), że możemy sobie stukać w klawisze takiego samego Maca, lajkować się na tym samym Facebooku, kupować jogurty greckie tego samego producenta, w tej samej Biedronce, ale nie mieć ze sobą nic wspólnego, kompletnie się nie rozumieć.
Ze zgrozą odkrywam, że brzmię tu jak lamentujący starzec, ale skoro już niczego nie trzeba wiedzieć o świecie i jego najbardziej zarozumiałych mieszkańcach (w sensie historii i dorobku kulturowego), to po co to wszystko? Po co zabierać młodym dzieciństwo jakąś udawaną edukacją, po co wyrzucać pieniądze na kulturę, którą wszyscy mają w dupie? Jedyny czytelny dla wszystkich kod kulturowy będzie się ograniczał do „Gwiezdnych wojen” i „Władcy pierścieni” (filmowego – Bombadil? Jaki Bombadil? Nie mamy pana na liście)? Bo „Stranger Things”, cholera, wciąż nie widziałem…

Nawet jeśli nie będzie wielkiej wojny albo buntu maszyn, nawet jeśli jakimś cudem powstrzymamy ekologiczną apokalipsę, która wisi nad naszymi głowami, nawet jeśli przyszłość okaże się spokojna, syta i wygodna, to jako cywilizacja jesteśmy zgubieni. I nawet mi nas nie żal.

Komplikacje

Niby jesteśmy ewenementem na skalę światową z tym naszym wzrostem sprzedaży płyt w czasach, kiedy wszystkim spada, ale nie oszukujmy się, aż tak różowo nie jest. W Polsce sprzedają się bowiem głównie kompilacje. Dlatego patrzę na nie spode łba, upatrując w nich przyczyn zła wszelakiego – że rozleniwiają słuchaczy, że pozbawiają muzyki kontekstu, że sprowadzają Wielką Sztukę do roli muzaka, radiowej tapety, tyle że bez wiadomości i reklam.
Ale skłamałbym, gdybym twierdził, że nigdy składanek nie słucham. Niektóre mają wielką wartość edukacyjną (jak cykl „Trzeszcząca płyta” Kaczkowskiego), inne promocyjną (na przykład seria Piotrka Stelmacha), a jeszcze inne po prostu użytkową (tu mam na myśli wszelakie kompilacje parkietowe, tudzież pościelowe). Są wreszcie i takie, które po prostu zawierają kupę dobrej muzyki, jak wydana niedawno „Dark Was the Night”.
Poza tym, jeśli ktoś nie jest takim płytowym psychopatą jak ja, nie musi kupować krowy, żeby napić się mleka. Giulia y Los Tellarini to całkiem zacny zespół i moim zdaniem warto mieć całą płytę, ale jeśli zależy wam tylko na piosence z „Vicky Christina Barcelona”, równie dobrze możecie sięgnąć po „Pinacoladę 6”, gdzie w pakiecie dostaniecie jeszcze „Kiss My Name” Antony’ego, radioheadowe „Creep” w jazzowej interpretacji Elizy Lumley, coś z nowej płyty Basi, coś Hercules & Love Affair i blisko 30 innych numerów. Serce mi podpowiada, że nie ma to jak albumy, ale rozsądek przywołuje do porządku – kompilacje mają sens.

No dobrze, mają sens w muzyce. A w literaturze? Nie wiem czy ja miałem ostatnio takie szczęście, czy rzeczywiście coraz więcej na rynku książkowych składanek… Na przykład „Obłędni rycerze”, z bardzo nieprecyzyjnym podtytułem „Humoreski fantastyczne”. To zbiór, w którym znajdziecie zupełnie nieprzystające do siebie opowiadania Woody’ego Allena, Terry’ego Pratchetta, Marka Twaina, Philipa K. Dicka, Orsona Wellesa, Petera Sellersa i paru innych miotaczy. Niektóre z nich naprawdę dobre, ale nie mam pojęcia, dlaczego zebrane pod jednym dachem. Ważne, że udało się przepakować towar już raz sprzedany i można sprzedać go raz jeszcze…
Zaraz potem sięgnąłem po księgę zatytułowaną „Stephen King na wielkim ekranie”. Lubię Kinga i czytam prawie wszystko, ale to ledwie dało się przekartkować – wszystko przecież już znałem. W dodatku „Serca Atlantydów” w znacznie szerszej wersji, bo tu zmieściła się tylko pierwsza część powieści. Klucz według którego dobrano te teksty jest dla mnie jeszcze mniej zrozumiały, niż w przypadku „Obłędnych rycerzy”. Mowa przecież o Stephenie Kingu, autorze, którego każde pierdnięcie jest ekranizowane, zanim facet zdąży wcisnąć ostatnie „ctrl+S” – więc po co ta ściema w tytule książki? Pytanie było retoryczne, wiem po co.

Zobaczycie, lada dzień na półkach wylądują kompilacje filmowe. Co lepsze kawałki z arcydzieł światowego kina, albo waszych ulubionych seriali telewizyjnych, na których obejrzenie nie macie czasu, bo wracacie późno z pracy i jeszcze jest tyle rzeczy do zrobienia… W sumie żadna nowość, ten patent został już przećwiczony w „Cinema Paradiso”. Branża porno stosuje go zresztą od dawna, handlując filmami złożonymi z „best cumshots ever”. Swoją drogą, autorzy filmów XXX muszą być nieźle sfrustrowani. Zdążyli już przywyknąć, że nikt nie zwraca uwagi na meandry scenariusza i dialogi, a tu leniom-onanistom nie chce się nawet oglądać samej akcji. Chcieliby tylko serii happy endów 😉

Tak będzie. Płyty DVD z najlepszymi pościgami samochodowymi (nie mówcie, że nie kupilibyście!), najlepszymi pojedynkami kung-fu (biorę!), albo scenami batalistycznymi z filmów historycznych. Dla pań 20 najbardziej wzruszających scen z komedii romantycznych, dla małolatów składanka 20 spektakularnych interwencji superbohaterów (mam nadzieję, że nie zabrakłoby żółwia Gamery!). Dla koneserów dwa tuziny gagów z komedii Chaplina, 10 najbardziej błyskotliwych dialogów z Woody’ego Allena, albo 15 najbardziej mówiących scen milczenia z Bergmana. Że poza kontekstem tracą sens, że niewiele znaczyłyby wydarte z większej całości? Nieprawda. Internet, z YouTube na czele, dowiódł, że nie potrzebujemy kontekstu, albo raczej, że sami potrafimy go sobie stworzyć. Nasze życie też nie jest rozgrywającą się linearnie fabułą, więc i bez takiej kultury jakoś się obejdziemy.