Metamuzyka 3 – Iron Maiden, bejbe

Trudziłem się cały wieczór nad recenzją najnowszej płyty Iron Maiden. Bo niby wszystko się zgadza, ale nic nie działa. Zamiast, jak Motörhead, hałaśliwie i radośnie spieprzać przed emeryturą w krótkie spodnie, Harris i koledzy rozpaczliwie pragną nagrać teraz dzieło życia – wielkie, ambitne, ponadczasowe. Bardzo się męczą i ja też męczę się tego słuchając.

Cierpię tym bardziej, że o Maiden akurat wolałbym tylko dobrze. Eddie mnie piersią wykarmił, cały pokój miałem wytapetowany ich plakatami, a „Killers”, „The Number of The Beast”, „Powerslave” czy „Seventh Son of a Seventh Son” nie muszę słuchać – choć minęło z 20 lat, znam na pamięć każdą nutę.
A jako że i u mnie trafiło na szczenięce lata, dobrze rozumiem rozterki podmiotu lirycznego z piosenki „Teenage Dirtbag” Wheatusa, który marzy o tym, żeby z niejaką Noel, która ponoć najlepiej wygląda w podkolanówkach, posłuchać sobie Iron Maiden. Pieśń tę wieńczy happy end do kwadratu, bo Noel nie dość, że spojrzała na podmiot liryczny przychylnym okiem, to jeszcze ma dla niego bilet na koncert Maidenów. Ech, gdyby piętnastoletniego mnie takim prezentem obdarzyła jakaś miła koleżanka z klasy, z wdzięczności pierdzielnąłbym jej na drutach sto par podkolanówek.

Polecam jednak nie tyle oryginał:

Co tę wersję:

Nie polecam za to tej (a już na pewno nie z włączonym audio):

I podsumowując wątek Iron Maiden (czy raczej pierwszą jego odsłonę), proponuję rzucić okiem, w co odziana jest ta pani. Na facetów to po prostu działa, nawet na Justina.