Stoliczku, nakryj się

Zimno i mokro. Ostatnio tak zmarzłem na Orkadach, których turystyczne walory opisuję w najnowszym „Przekroju”. Byłem na tych szkockich wyspach w czerwcu, jako gość festiwalu St. Magnus (dzięki uprzejmości Instytutu Adama Mickiewicza), w którego repertuarze dominuje muzyka poważna. W tym roku głównie polska – od Chopina po Mykietyna. Ale były też i inne dźwięki. Na przykład Bester Quartet, którego występ obejrzałem niestety spod półprzymkniętych powiek, wymęczony całodzienną podróżą, albo Trebunie Tutki, których widziałem na żywo po raz pierwszy i muszę przyznać, że było lepiej niż się spodziewałem. Topornie i chwilami cepeliowo, ale miało to swój urok…

Najmniej do pozostałych punktów festiwalowego programu pasował jednak performance zatytułowany „Stolik”, w wykonaniu grupy Karbido. Słyszałem wcześniej, że dobre, ale nie chciałem zagłębiać się w szczegóły, żeby sobie nie zepsuć zabawy. I rzeczywiście, bawiłem się świetnie, na tym czymś, co można – bez zdradzania szczegółów – nazwać połączeniem spektaklu teatralnego z koncertem i seansem spirytystycznym. W duchu Bogusław Schäffera, ale też Johna Cage’a i The Residents, ale ze znacznie lżejszym repertuarem, bo wypożyczonym m.in. od The Stooges i Krzysztofa Komedy. Pozornie statyczne to widowisko, ale pełne dramaturgii. Niby zabawna miniatura, taka muzyczno-teatralna anegdota, ale z drugim dnem, z możliwością głębszego przeżycia. W dodatku gratka dla majsterkowiczów, bo ten ich instrument to nie lada maszyna.

Miałem o tym napisać zaraz po powrocie, ale tak jakoś mi zeszło… i skoro do tej pory się nie rozmyśliłem, ani nie zapomniałem, znaczy, że zrobiło to na mnie wrażenie. Nie tylko na mnie zresztą – recenzje na Wyspach „Stolik” ma znakomite. Jeśli więc tylko będzie okazja, jeśli Karbido pojawią się z tym repertuarem gdzieś w pobliżu, koniecznie się wybierzcie. A oczekiwanie na łut szczęścia możecie sobie umilić słuchając płyt, które nagrali z Jurijem Andruchowyczem – „Samogon” i „Cynamon (z dodatkiem Indii)”. Też dobre.