Ona temu winna..

Sezon letnich festiwali uważam za zamknięty. Choć oczywiście ostrzę sobie zęby na Sacrum Profanum, gdzie zamierzam zobaczyć najwięcej jak się da (Aphex Twina reklamować nie muszę, ale kto przegapi szokujący show Cunninghama ten kiep – bo to za chwilę będzie zakazane ;-)) i zarazem żałuję, że nie mogę być w tym samym czasie w stolicy na Skrzyżowaniu Kultur i w Łodzi na Soundedit. To nie koniec mocnych jesiennych wrażeń, by wspomnieć tylko Unsound (Sunn O))) i Biosphere – aua!), Free Form Festival, czy Ars Cameralis, którego organizatorzy jak Filip z konopi wyskoczyli z rewelacyjnym line-upem, w skład którego wchodzą m.in. Yo La Tengo (nowa płyta – „Popular Songs” – przepyszna!), Micah P. Hinson, Ramallah Underground, Grizzly Bear, Andrew Bird i… David Lynch (nie mam pojęcia w jakiej roli).
Dzieje się więc, oj dzieje, ale nie da się ukryć, że lato minęło. Poniżej więc zupełnie subiektywna, nieprzemyślana i nieostateczna lista

Dziesięciu Najmocniejszych Festiwalowych Momentów „Lato 2009”

1. Po kilkuminutowym, niepokojącym wstępie (wokalista chodził ludziom po głowach, zanim zabrzmiała jakakolwiek nutka) głośniki plunęły kyussowskim riffem, bębniarz ruszył z kopyta, wokalista rozpoczął swój lament. Zaczął się koncert Monotonix. Zakotłowało się, tłum zafalował niespokojnie, chmura piasku buchnęła w górę. Bramkarze zrobili dziwne miny. A mnie opanowało bezcenne uczucie, będące połączeniem euforii, ulgi (że jednak się udało) i lęku (że zaraz ten chaos wymknie się spod kontroli i skończę w więzieniu). To był bardzo rockandrollowy moment. Piękny 🙂

2. James do festiwalu Coke Live pasowali jak kwiatek do kożucha, ale cóż to ma za znaczenie, skoro dali jeden z najpiękniejszych koncertów sezonu? Kiedy grali „Sometimes” (…when I look deep in your eyes, I swear I can see your soul) miałem łzy w oczach.

BTW, Redaktor-Którego-Nazwiska-Nie-Wymienię-Ale-Przecież-Wiecie opowiadał potem z przejęciem, jak „ten transseksualista grający na trąbce ocierał się o Jamesa”. Łyżkami go można jeść. Za to zasłyszanej tego samego dnia anegdoty, której głównymi bohaterami są „Sometimes” i Robert Gawliński nie mogę powtórzyć, choć przednia…

3. Jestem rozdarty, niczym sosna z „Doktora Judyma”. Na jednej scenie dopiero się rozkręca Madness (jestem zachwycony, tym bardziej, że w nowych aranżach starych hitów więcej jest swingu, niż ska), a na drugą, bardzo odległą, już wchodzą Faith No More. Wybrałem Faith No More, popędziłem tam na złamanie karku, żeby nie uronić ani minutki i… teraz żałuję. Ale wiem, że gdybym zdecydował się zostać do końca występu Angoli, też bym żałował. Oby więcej takich powodów do rozpaczy.

4. Morrissey gra na bis „First of The Gang to Die”, a ja śpiewam, śmieję się i płaczę jednocześnie. Taki ze mnie wrażliwiec. Ale pół Stodoły ma to samo.

5. Jest noc. Ja idę po bruku duszy swej, a Animal Collective produkują się na jarocińskiej scenie. Jeden z najważniejszych zespołów XXI wieku gra dla garstki oddanych fanów (przetrwali deszcz, chłód i Kazika Na Żywo!) i niestety trochę liczniejszej gromadki osobników zbyt najebanych, by trafić do namiotu. Amerykanie przygotowali naprawdę intrygujący show, ale co z tego, skoro co cichsze momenty, tudzież zapowiedzi utworów zagłuszał bełkotliwy śpiew: „Ona temu winna, ona temu winna, pocałować go powinna…” Surrealistyczne doświadczenie.

6. Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa, albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.

7. Zestaw perkusyjny, którym nie wzgardziłby Dave Lombardo, za stołem DJ, przed nami Lupe Fiasco. Żadnych efektów specjalnych, kostiumów, wizualizacji. Bez nadętych tyrad pomiędzy numerami. Ale jaki koncert, uch! Świetne podkłady, doskonała dynamika i mistrzowski flow rapera z Chicago. Znakomite. Dobre wrażenie pogłębiła krótka rozmowa, którą miałem okazję przeprowadzić z Lupe po koncercie. Sympatyczny, bystry i bardzo skromny facet. Choć oczywiście zna swoją wartość. Tego samego wieczoru, na tej samej scenie, pojawił się 50 Cent ze swoją ekipą. Jaka piękna ilustracja różnicy pomiędzy treścią a formą!

8. Lubię płytę, ale takiej masakry się nie spodziewałem. Pierwszy dzień Open’era, Łąki Łan zamykają scenę w namiocie. Robią to przez dwie godziny z okładem, pozostawiając Waszego Sługę Uniżonego w stanie bliskim agonii (przez jakiś czas podskakiwałem, nie dało się ustać spokojnie), zaś małżonkę moją w euforii. Niby wiedziałem, że ci panowie to miotacze, ale tak czy owak, na żywo imponują sprawnością techniczną, wszechstronnością, zaangażowaniem, humorem i – jasna sprawa – kostiumami. Niezły lot.

9. To nie był jakiś wybitny koncert. Słońce dopiero zachodziło, dźwięk nie bardzo się zgadzał, a publiczność NA PEWNO nie przyszła na Manic Street Preachers. Ale gdyby to był lepszy koncert, pewnie wymieniłbym go na pierwszym miejscu, tak bardzo robi mi ten zespół. Nowa płyta również.

10. Myślałem, że Hali Wisły nie da się nagłośnić, ale wiking, który kręcił gałkami dla Meshuggah wykazał, że jestem dupa nie znawca. Z czego bardzo się cieszę, bo zostać przejechanym, poćwiartowanym i rozwałkowanym przez Szwedów to przeuroczy sposób na spędzenie wieczoru. Wybitny zespół, który bardzo wyraźnie wskazał innym gwiazdom Knock Out Festival (no, może poza The Dillinger Escape Plan), że ich miejsce jest w skansenie. Szkoda tylko, że naśladowców mają zwykle nieudolnych, ale to już zupełnie inna historia…

A jak tam wspomnienia sezonu u Państwa? Tylko proszę się nie skupiać nadmiernie na Radiohead, bo z zazdrości będę kasował. 😉

Mickiewicz i muchy

Siedzę w pociągu, który wiezie mnie do Jarocina. Dzwoni telefon. To Tomek, szef onetowej muzyki. Mieliśmy się zobaczyć na miejscu, nocujemy w tym samym gospodarstwie agroturystycznym. Pewnie chce mi podpowiedzieć, jak tam dotrzeć.
– Jarek… Masz jakąś inną opcję noclegu?
– Co?!
– Nie jestem pewien, czy standard będzie ci odpowiadał.
– Eee, no nie rób sobie jaj. To Jarocin, nie potrzebuję luksusów.
– Wiem, wiem… Ale musisz to zobaczyć. Na wszelki wypadek wypytaj znajomych, czy nie wiedzą coś o innym noclegu.

Przyznam, że trochę mnie ta rozmowa zaniepokoiła. Taksówkarz, który wiózł mnie z jarocińskiego dworca do Śmiełowa (daleko, cholera – ponad sześć dych wziął) zaniepokoił mnie jeszcze bardziej, bo nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie tam może być cokolwiek, w czym da się nocować. Pokazał mi za to pałac, w którym przez czas jakiś mieszkał Adam Mickiewicz, dziewki folwarczne bałamucąc i szukając inspiracji do „Pana Tadeusza”. Fajnie. Później dowiedziałem się, że w tym samym pałacu nakręcono „Wilczycę”. To już nie jest fajne, to prawdziwy kult 🙂

Przyjechaliśmy na miejsce. Ładny biały domek z czerwoną dachówką. Kiedyś mieściła się tu szkoła, dzisiaj coś pomiędzy galerią, a skłotem. Czy raczej hippisowską komuną. Jakieś dziwne obrazki i zdjęcia, działające (!) światła uliczne na ścianie, mnóstwo gratów, bibelotów, zdjęć, naczyń kuchennych, wichajstrów… Przedmiotów na tyle bezużytecznych, żeby się dziwić, że ktoś to trzyma, ale z drugiej na tyle… hmm… stylowych, że faktycznie, trudno je wyrzucić. Warunki raczej spartańskie. To nie agroturystyka, ale survival. Jedna łazienka na bodaj 12 osób, bo akurat odbywają się tam… warsztaty gitarowe dla oldbojów. O przepraszam, na strychu, w wielkim pomieszczeniu zamykanym na łyżeczkę, również był sedes. Z widokiem na hamak. Ale tam z kolei nie było umywalki. To znaczy nie, przepraszam, umywalka była, ale bez wody… Nie ma przebacz. Zresztą, któregokolwiek kibla byście nie wybrali, i tak intymności zero, bo zza wszystkich ścian słychać brzdęk strun i mamrotanie: a-dur, gie-dur, ce-dur…

Tomek pyta, czy zostaję. Fakt, wygląda to dość niepokojąco, ale co mi tam. Jest przygoda. Skoro Adam Mickiewicz mógł się zatrzymać w Śmiełowie, to co, ja nie mogę?

Śpimy w jednej, wielkiej sali. Tu pewnie odbywały się szkolne akademie. Pierwszej nocy jest nas sześciu, a łóżko tylko jedno i jedna sofa o długości odpowiedniej, by zmieścić dorosłego faceta. Ja dostaję krótszą (na szczęście wystające nogi mogę wesprzeć na fotelu), za to obitą wypasionym czarnym skajem. Kolega z poznańskiego oddziału GW jeszcze krótszą i zero fotela – pewnie dlatego na kolejne noce woli wracać pociągiem do Poznania 🙂

smielow

Abstrahując jednak od hord much, które budziły nas rano, atakując bezlitośnie, nie mogę powiedzieć, żeby mi się w Śmiełowie nie podobało. Przeciwnie, hotel czy zwykła kwatera – to byłaby nuda. Tutaj ciągle byliśmy zaskakiwani, jeśli nie przez nadzwyczajne właściwości tego domu, to przez jego gospodarza, Włodka Sypniewskiego. Który naprawdę się starał, ciągle pytał czy czegoś potrzebujemy, a gdy po drugim dniu festiwalu wróciliśmy totalnie przemoczeni i zziębnięci, nawet nie pytał, tylko nalał nam wódki. Sypniewski to artysta totalny, tylko tym żyje. Ale to nie poza, nie przebranie, to jest u niego absolutnie naturalne, jak jedzenie czy spanie. Pierwszego ranka na przykład wkroczył do naszego pokoju z gitarą, zasiadł przed mikrofonem i wykonał nam w ramach pobudki „Blue Valentines” Waitsa. Dał radę, naprawdę. Potem, na bis, zaśpiewał jeszcze numer rosyjskiego zespołu DDT. Bo Włodek ma szeroki repertuar, organizuje w Śmiełowie festiwal muzyki rosyjskiej i w ogóle robi sto innych rzeczy, o których dowiadujemy się z rosnącym zdumieniem. W niedalekim Żerkowie kupił stary ewangelicki kościół, w którym od czasu do czasu robi koncerty. Zabrał nas tam, naprawdę piękne, niesamowite miejsce.
Ostatniego dnia Włodek urządził nam safari, przez łąki i lasy (czmychały przed nami koziołki, niemal spod kół zerwała się czapla, miał być też łoś, ale nie chciał nas poznać), aż nad brzeg Warty. Płynęła leniwie, gdzieś tam głęboko ponoć czaiły się szczupaki, ale my widzieliśmy tylko jadowicie niebieskie ważki. Jak cicho, jak ładnie…

Muzeum Adama Mickiewicza nie zdążyliśmy zwiedzić, ale chodziliśmy do pałacu na obiady. Polecam zupę selerową z kurczakiem. Koniecznie spróbujcie też „Srebrnego smoka”, lokalnego piwa.

Urocze i zabawne miejsce, miłe towarzystwo. Zero internetu i innych natrętnych zdobyczy cywilizacji. Nawet zasięg znikał. Dawno się tak nie zresetowałem, jak podczas tych trzech dni w Śmiełowie.

* * * * *

Mili Państwo,
wpisem powyższym żegnam Was na miesiąc z okładem. Cieszę się, że tu zaglądacie i wielką radość sprawiają mi rosnące z dnia na dzień statystyki bloga. Okazuje się, że można się uzależnić od rosnących statystyk, jak od jakichś papierosów czy seksu 😉 Muszę jednak rzucić ten miły nałóg, by skończyć książkę, a zaraz potem zacząć pewien nowy projekt, którym nie omieszkam się pochwalić, gdy przyjdzie odpowiedni czas. Do zobaczenia we wrześniu.

SMS z Jarocina

Pękła mi podeszwa w ulubionych vansach w czaszki (wiem, emo jak cholera :-)) i drugi dzień biegam po Jarocinie z przemoczoną i zziębniętą lewą nogą. Jeśli się nie rozchoruję, to cud będzie. A pisał jakiś światły człowiek w specjalnym, festiwalowym wydaniu „Przekroju”, żeby na festiwale pod gołym niebem brać dobre buty i najlepiej dwie pary, w tym koniecznie kalosze…

Relacja z koncertów będzie jutro w Interii, relacja z noclegu (!) na tym blogu, kiedy już dotrę do domu i trochę odsapnę. A póki co, pyszna anegdota:

Przysiadłem się na chwil kilka do Kuby Wandachowicza, gaworzymy sobie o tym i owym, aż tu nagle dopadają do niego jakieś dwie pijane pannice i wrzeszczą, że Cool Kids Of Death coś tam, że to i tamto. Kuba im coś grzecznie odbąkuje, aż w pewnej chwili jedna chwali się, że była na koncercie CKOD i bardzo jej się podobało.
Ja was na koncercie nigdy nie widziałam – przyznaje się druga. – Ale mam kilka waszych piosenek.
Jak to kilka piosenek? – wtrącam się. – Przecież oni piosenek na sztuki nie sprzedają.
Eee, no wiesz jak, eee, ściągnięte mam.
Kradniesz nasze piosenki z internetu? – ożywił się Kuba.
Tak.
To wypierdalaj!

PS. Uprzedzam, wszystkie komentarze sugerujące, że Kuba zachował się nieuprzejmie, będą kasowane 😉