Robert Johnson marnie skończył i pewnie sam siebie nie uznałby za człowieka sukcesu, ale udało mu się – przy okazji, nieświadomie i z grubym poślizgiem – zostać legendą. Najpierw bluesa, potem rocka i popkultury w ogóle. Niby był człowiekiem z krwi i kości, zachowało się jakieś zdjęcie albo dwa i nawet możemy posłuchać kilkudziesięciu piosenek, ale to przecież bardziej postać mitologiczna, niż historyczna. Jego prawdziwe życie, krótkie i raczej monotonne, jest przecież mniej interesujące od wieści gminnej, która głosi, że w zamian za talent bluesowego gitarzysty sprzedał duszę diabłu. Mało tego – im więcej wody upływa w Missisipi, tym bardziej pewne jest, że Johnson powierzył szatanowi nie tylko swój własny los, ale całego rock’n’rolla. Stonesi, The Doors, Black Sabbath i Slayer – oni z niego wszyscy…
Forma w jakiej przedstawiono losy Roberta Johnsona w „Love in Vain”, wydanym właśnie po polsku biograficznym komiksie Mezzo i Duponta, jest absolutnie adekwatna do treści. Ciemne, gęste, bardzo zmysłowe rysunki są urodziwe, ale ciężkie, przytłaczające. Sama opowieść też nie jest szczególnie dynamiczna, nie wciągnie was frapującą intrygą (bo przecież i tak wiadomo, jak to się wszystko skończy), ale raczej zachwyci starannie budowanym klimatem. „Love in Vain” to piękny hołd dla bluesa i Johnsona, który dałoby się przekartkować z prędkością wiatru zamiatającego ulice słodkiego Chicago, gdyby nie to, że niemal każda plansza zatrzymuje wzrok na dłużej, niemal każda jest pięknie skomponowaną małą anegdotą.
No i taka to niedziela. Słucham bluesa, czytam już po raz drugi „Love in Vain” i myślę sobie, że komiks – przez to, że jest mniej dosłowny, raczej rozpędza wyobraźnię, niż ją zaspokaja – to do opowiadania o muzyce medium znacznie wdzięczniejsze niż na przykład film. I że liczę na więcej podobnych wydawnictw, jednocześnie kłaniając się nisko Kulturze Gniewu, która tę perłę dla nas wyłowiła.