Metamuzyka 3 – Iron Maiden, bejbe

Trudziłem się cały wieczór nad recenzją najnowszej płyty Iron Maiden. Bo niby wszystko się zgadza, ale nic nie działa. Zamiast, jak Motörhead, hałaśliwie i radośnie spieprzać przed emeryturą w krótkie spodnie, Harris i koledzy rozpaczliwie pragną nagrać teraz dzieło życia – wielkie, ambitne, ponadczasowe. Bardzo się męczą i ja też męczę się tego słuchając.

Cierpię tym bardziej, że o Maiden akurat wolałbym tylko dobrze. Eddie mnie piersią wykarmił, cały pokój miałem wytapetowany ich plakatami, a „Killers”, „The Number of The Beast”, „Powerslave” czy „Seventh Son of a Seventh Son” nie muszę słuchać – choć minęło z 20 lat, znam na pamięć każdą nutę.
A jako że i u mnie trafiło na szczenięce lata, dobrze rozumiem rozterki podmiotu lirycznego z piosenki „Teenage Dirtbag” Wheatusa, który marzy o tym, żeby z niejaką Noel, która ponoć najlepiej wygląda w podkolanówkach, posłuchać sobie Iron Maiden. Pieśń tę wieńczy happy end do kwadratu, bo Noel nie dość, że spojrzała na podmiot liryczny przychylnym okiem, to jeszcze ma dla niego bilet na koncert Maidenów. Ech, gdyby piętnastoletniego mnie takim prezentem obdarzyła jakaś miła koleżanka z klasy, z wdzięczności pierdzielnąłbym jej na drutach sto par podkolanówek.

Polecam jednak nie tyle oryginał:

Co tę wersję:

Nie polecam za to tej (a już na pewno nie z włączonym audio):

I podsumowując wątek Iron Maiden (czy raczej pierwszą jego odsłonę), proponuję rzucić okiem, w co odziana jest ta pani. Na facetów to po prostu działa, nawet na Justina.

Mister Crowley

Dobrych parę lat temu wyczytałem gdzieś, że Bruce Dickinson pracuje nad filmem, który ma być komedią o Aleisterze Crowley’u, utrzymaną w montypythonowskiej konwencji. Kilka miesięcy później robiłem wywiad z wokalistą, więc go o to zapytałem. – Jaka komedia?! – obruszył się. – Owszem, kończę scenariusz filmu o Crowley’u, ale to będzie całkiem poważna sprawa.

No i jest, można to kupić w Polsce na płycie DVD, co też uczyniłem dwa dni temu. Nie musieli mnie kusić niewiele mniejszym od tytułu napisem „Scenariusz BRUCE DICKINSON wokalista grupy IRON MAIDEN”, bo już sama postać Crowley’a jest dla mnie magnesem nie do zlekceważenia. Przyniosłem film do domu, poczekałem, aż żona i dzieci pójdą spać (smarkaczom horrorów oglądać nie wolno, małżonka nie lubi), i odpaliłem płytę. W ten sposób zmarnowałem cenne 102 minuty swojego życia, przed czym niniejszym was przestrzegam. Nie idźcie tą drogą.

„Chemical Wedding” to nieudana stylizacja na hammerowski horror, ale bez tamtego klimatu, bez dystansu i humoru. Głównie nudzi, czasem brzydzi, ani przez chwilę nie straszy. Film został nakręcony w dekoracjach, które wyglądają jak kac po królowej Wiktorii, a cała intryga rozgrywa się w drętwych dialogach, usranych bezsensownie cytatami z pism maga. Na ekranie, oprócz zmurszałych kamienic i gadających głów, widzimy czasami jakieś cycki (w końcu Crowley to magia seksualna), ekskrementy (choć przyznać muszę, że profesor Haddo sikający na studentów to jedyny autentycznie zaskakujący moment tego filmu), tudzież trupa lub dwa. Jest też nowoczesne laboratorium oraz superkomputer, przy których technologia z „Pana Kleksa w kosmosie” wydaje się naprawdę kosmiczna. No i – dla bezkrytycznych fanów to może być jakiś atut – Dickinson solo i z Maiden na ścieżce dźwiękowej. Oj, szkoda Bruce, że jednak nie zdecydowałeś się na komedię… Póki co, w skromnej kategorii metalowców-filmowców pozycja Roba Zombie pozostaje więc niezagrożona. Jego „Dom 1000 trupów” to moim zdaniem rzecz bijąca na (obciętą) głowę te wszystkie przereklamowane „Hostele” i „Piły”. No, ale Zombie nie ma wybujałych ambicji, chodzi mu tylko o grę ulubioną konwencją, o efekciarską i ociekającą krwią zabawę cytatami z popkulturowego śmietnika. Dickinson natomiast spadł z wysokiego konia, bo bardzo chciał stworzyć łamigłówkę w najlepszej tradycji brytyjskich kryminałów, zanurzając ją w okultystycznym sosie i doprawiając naukowymi teoriami na miarę XXI wieku. Wyszedł niestrawny bełkot.

Szkoda, bo „Chemical Wedding” na jakiś czas wyczerpie temat głównego bohatera filmu. Nie, nie wyczerpie – raczej obrzydzi, zarówno innym artystom, jak i widzom. Niby nic w tym dziwnego, że postać Aleistera Crowley’a zawłaszczyli sobie metalowcy (od „Mr. Crowley” Ozzy’ego, po sterty płyt blackmetalowych, z Behemothem na czele) i autorzy kiepskich horrorów („Chemical Wedding”, który w Stanach będzie pokazywany pod tytułem „Crowley”, to klasyczny przykład wspólnego podzbioru), ale nie mogę się nadziwić, że tak barwnej biografii nie zechciał jeszcze przełożyć na język filmu lub telewizji ktoś z większym dystansem i lepszym warsztatem. Przecież Crowley to facet, który z jednej strony mógłby robić za diaboliczne połączenie profesora Moriarty’ego, doktora Frankensteina i hrabiego Drakuli razem wziętych, a z drugiej… No właśnie, czy ktoś odważy się pokazać Bestię z ludzką twarzą?

PS. Post niniejszy to inauguracja rubryki (kategorii) z recenzjami. Filmowymi, muzycznymi, książkowymi – tym wszystkim, czego z różnych powodów nie zmieszczę w „Przekroju”, tudzież innych tytułach.