Płomień na północnym niebie

– Szanowni państwo, z lewej strony mijamy dom, w którym mieszkał kiedyś Euronymous i na klatce schodowej którego Varg Vikernes zadał mu 23 rany kłute. Scyzorykiem. Ostrze o długości osiem centymetrów… – jeśli przewodnik autokarowej wycieczki przemawia do was takim tekstem, a w tle z głośników sączy się „In the Shadow of the Horns” \m/, to znaczy, że jesteście w Oslo. Niemal 20 lat po tym, jak przez spokojną Norwegię przetoczyła się fala blackmetalowego terroryzmu, płonące kościoły, undergroundowy (dosłownie) sklep i zasztyletowany szef Mayhem stali się atrakcją turystyczną. Chociaż nie, nieprawda, turystyka blackmetalowa kwitnie w Norwegii od połowy klat 90., ale dopiero niedawno tubylcy rzecz usankcjonowali czymś tak groteskowym i – przyznaję – fascynującym zarazem, jak wycieczka szlakiem Euro, Varga i Fenriza.

Najpierw pojechaliśmy pod kościół Holmenkollen, spalony przez Vikernesa latem 1992 roku. Odrestaurowany już oczywiście. – Niestety, władze nie pozwoliły nam go podpalić na potrzeby tej wycieczki, więc obejrzycie odbudowany – sypał krotochwilami jak z rękawa przewodnik. Urocza świątynia jest pięknie położona, na wzgórzu, z którego rozciąga się panorama Oslo i okolic. Oto ponoć podpalaczowi chodziło, żeby wszyscy mieszkańcy stolicy Norwegii mogli obserwować tę łunę… Niestety, do środka Holmenkollen Kapell nie udało nam się wejść, bo przegonił nas cieć, pilnujący bynajmniej nie kościoła, ale terenu przygotowywanego pod mistrzostwa w skokach narciarskich. A więc to tak?! Tak się traktuje pielgrzymkę blackmetalowców? Das ist krieg!!! Goreją wici! Niech zapłoną skocznie…

Znacznie lepiej potraktowała nas wietnamska rodzina, która prowadzi kawiarenkę w miejscu gdzie kiedyś było Helvete, kultowy sklep prowadzony przez Euronymousa. Brama Piekieł, Jądro Ciemności, Bazylika Kultu Diabła – a dzisiaj pyszna kawa (czarna, oczywiście, że czarna) i ciastka. Właściciele kafejki byli na tyle mili, że pozwolili nam wejść do piwnicy, tej samej w której kiedyś swoje pierwsze foty w makijażach trzaskał sobie Darkthrone. Piwnica jak piwnica. Ciemno, zimno i wali stęchlizną, ale kiedy zobaczyłem ten napis, poczułem dreszczyk emocji i nutkę nostalgii. Szkoda, że nie mogłem pojechać na taką wycieczkę choćby z 10 lat wcześniej.

Od Helvete rzut beretem do kamienicy, w której mieszkał i w której zginął Euronymous. Na ścianie ironicznie strzępi się plakat „Resident Evil”, a my słuchamy opowieści o skomplikowanych relacjach w łonie norweskiej blackmetalowej mafii. Ci wycieczkowicze, którzy przed wejściem do autobusu niewiele o tamtych wydarzeniach wiedzieli, wyglądają na autentycznie przejętych. Tym bardziej, że relacja pochodzi z pierwszej ręki – naszym przewodnikiem jest Anders Odden, a więc jedna z najważniejszych postaci norweskiej sceny, choć raczej bohater drugiego planu, niż idol młodzieży. Dość powiedzieć, że zaczynał w deathmetalowym Cadaver, zanim Norwegię zalała druga fala black metalu, a później nagrywał i występował m.in. z Apoptygma Berzerk, Celtic Frost, Satyricon, Ministry, The Young Gods… no, pełen szacun, bez dwóch zdań.
Anders kolegował się z Euronumousem i był u niego w mieszkaniu, przy Tøyengata, kilka dni przed morderstwem. Jedli obiad, pili wódkę, słuchali wstępnego miksu „De Mysteriis Dom Sathanas”. Jego odciski palców były wszędzie, więc kiedy lider Mayhem wyzionął ducha, Oddena dręczyli najpierw policjanci, potem dziennikarze. Załamał się, ściął włosy, zerwał wszelkie kontakty ze sceną metalową. Dopiero po czterech latach, namówiony przez kolegów z Satyricon, wrócił do gry. – Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego i popatrzcie na co mi przyszło. Oprowadzam wycieczki, opowiadając turystom o tym, jak zginął Euronymous. I pewnie będę to robił do własnej śmierci – śmialiśmy się, kiedy to mówił, a pewnie, chociaż dziś nie jestem pewien, czy to był żart.

Mam mieszane uczucia. Podobnie, jak z dzisiejszej perspektywy nie umiem jednoznacznie ocenić tego, co wydarzyło się wtedy w Norwegii (bo autentyczne odrodzenie ekstremalnej muzyki zbiegło się tam z gówniarskimi wybrykami i jednego od drugiego nie sposób oddzielić), tak też trudno mi jednoznacznie ocenić tę dziwną wycieczkę. Z jednej strony, cieszę się, że mogłem tam być, z drugiej wydaje mi się, że w takim zorganizowanym tropieniu śladów undergroundowych muzyków jest coś niestosownego, wręcz śmiesznego. Nie zdziwię się, jeśli za parę lat w Norwegii będzie można kupić zwęglone ruiny Holmenkollen zamknięte w szklanej kuli ze śniegiem (sam bym kupił – a tak musiałem zadowolić się trollem na nartach), nie zaskoczy mnie też pojawienie się w sklepach z pamiątkami wersji 2.0 słynnych zippo z logiem Burzum.

A jeśli ktoś chce na taki Black Metalowy Tour się wybrać, ostrzegam, że ma na to szansę tylko dwa razy w roku. Albo w lutym, podczas festiwalu by:Larm, albo w Wielkanoc, w czasie trwania Inferno Festival. Ci wiosenni będą mieli dodatkowo bimber na pokładzie – tym razem odpowiedni urzędnik nie wydał pozwolenia.