Teraz chcę być twoim psem (no, chodźże)

Nie zawsze 2+2=4. Jeden z moich ulubionych reżyserów (pierwsza dziesiątka, z dodatkowymi punktami za klipy) nakręcił film o jednym z moich ulubionych zespołów (na pewno w pierwszej setce – proszę mi zaufać, to jest ŚCISŁA CZOŁÓWKA), więc powinno być najpiękniej. Nie powiem, na „Gimme Danger” świetnie się bawiłem, szczególnie gdy w zwyczajową tkankę muzycznego dokumentu (gadające głowy + koncertowe archiwalia) Jarmusch wplatał zabawne animacje lub fragmenty starych filmów i programów telewizyjnych, w roli ironicznych, a niekiedy wręcz surrealistycznych didaskaliów. Te wszystkie anegdoty, zdjęcia, dźwięki i ruchome obrazki z epoki składają się na widoczny z kosmosu napis: THE STOOGES WIELKIM ZESPOŁEM JEST – i niestety niewiele więcej. Żadnego wstrząsu, głębszego wzruszenia czy olśnienia: „No tak, teraz to ma sens!”. Prawdopodobnie miałem zbyt duże oczekiwania…

zrzut-ekranu-2016-11-26-o-00-03-24

Jeśli znacie tę historię, macie na półce płyty, czytaliście książkę o Iggym, pociliście się na OFF-ie pod barierką, „Gimme Danger” niczym was nie zaskoczy. Co najwyżej utwierdzicie się w przekonaniu, że macie świetny gust, poznaliście się na talencie zignorowanym przez głuchą, chodzącą na pasku wielkich wytwórni większość i w ogóle – to cytat z przemowy Iggy’ego z okazji przyjęcia grupy do Rock’n’Roll Hall Of Fame – jesteście cool. Taka miłe pomizianie własnego ego w cenie biletu kinowego – więc w sumie warto.
Jeśli natomiast historii nie znacie, ale interesujecie się popkulturą w ogóle, a rockiem szczególnie, to „Gimme Danger” jest lekturą obowiązkową. Bo to jednak wszystko prawda, The Stooges wielkim zespołem byli i dobrze się stało, że akurat Jim Jarmusch potwierdził to swoim autorytetem. Jest szansa, że hałaśliwy film z jakimś cudakiem w roli głównej obejrzą również ci, którzy kochają kino, ale ich najdzikszą muzyczną przygodą jest Sting oraz „Nevermind” w liceum. Nie, nie szydzę, wręcz przeciwnie. Właśnie tym spotkania z „Gimme Danger” najbardziej zazdroszczę.