Widziałem przyszłość. Jej imię to dance metal…
Felix Martin z Hot Chip raczył rzec na łamach „Mojo” co następuje: „Gdyby czerpać inspiracje tylko z artystów podobnych do nas, muzyka byłaby niesamowicie nudna. Podejrzewam, że właśnie dlatego większość z niej jest nudna”.
Prawda, sama prawda. Punk? Wiadomo, not dead. Ale choćby nie wiem jak kombinować, wszystko co w tym gatunku powstaje musi jakoś odnosić się do Pistolsów, Stooges, The Clash, The Ramones – i już lepiej nie będzie. Lepiej już było. Sex Pistols może i nie umieli grać (na pewno nie umieli), ale odkrywali nowe lądy. Punk rock był białą kartą, którą zapisali tymi swoimi kulfonami, zabierając miejsce młodszym i zdolniejszym. To samo z death metalem (ale się uparłem, co?). Kiedy Morbid Angel, Carcass, Deicide czy Entombed wydawali swoje najlepsze płyty, nie szukali punktów odniesienia w obrębie gatunku, bo jeszcze ich nie było. To oni wytyczali szlak, wyznaczali zasady i granice. Dzisiaj death metal, jak każdy dojrzały gatunek muzyczny, komentuje sam siebie, a to oznacza, że nawet jeśli powstają płyty doskonalsze pod względem techicznym, lepiej brzmiące, zawierające dojrzalsze kompozycje itepe itede, to nie wywołują już tego podniecenia, bo są jedynie wariacją na temat tego, co dawno zostało powiedziane. Są po prostu nudne. Niestety, to samo dzieje się już z uwielbianym przeze mnie gatunkiem zwanym, z braku lepszej nazwy, post-metalem, czyli klimatami bliskimi Neurosis, Pelican czy Isis. Serce mi krwawi, kiedy to piszę, ale tak, słychać już pierwsze oznaki zmęczenia materiału. Neurosis byli (i są, oczywiście są…) fajni, bo twórczo rozwijali myśl Black Sabbath czy Swans, ale kapela, która gra jak Neurosis wzorując się na Neurosis to nuda…