Słucham „Planet LUC” i z serca mu współczuję. Zdolny młody człowiek, poklepywany po plecach przez dziennikarzy i kolegów artystów, zderzył się nagle z twardym murem rzeczywistości. Szacunkiem w środowisku nie nakarmię rodziny – konstatuje zdumiony. Sztuka dla sztuki fajna sprawa, ale tylko dopóki nie ma kredytu do spłacenia. Tymczasem wokół panuje „soviet mental” (trochę szkoda, że świetnie władający słowem LUC nie zawsze stawia kropkę nad i – zamiast nazywać rzeczy po imieniu, sięga po osłabiające efekt eufemizmy, tudzież neologizmy), czyli złodziejska, sowiecka mentalność. Wszyscy wyciągają łapy po darmochę, chcą mieć, ale nie chcą płacić, ten górą, kto ukradnie, wykombinuje, wykręci wałek, każdy cwaniak – od opodatkowania do skasowania biletu. Idąc od ogółu do szczegółu: LUC właśnie zrozumiał, że jego fani go okradają. Wymagają od niego, krytykują każde potknięcie, komentują osiągnięcia, ale gdy trzeba zapłacić za towar… nie ma chętnych. Owszem, tym razem LUC poradził sobie ze złymi emocjami, po prostu nagrywając o tym płytę. Znakomitą muzycznie i – niech was nie odstraszy chwilami nieznośna barokowość – mądrą. Ale jak długo jeszcze rozgoryczenie i rozczarowanie będzie mu służyło za inspirację? Kiedy machnie ręką, dochodząc do wniosku, że dla paru pozytywnych recenzji nie warto się męczyć?
Zresztą, nawet jeśli pokłady entuzjazmu są u LUC-a niewyczerpane, znajdą się sposoby na to, żeby faceta uziemić. Polak potrafi. Przekonała się o tym niedawno – nie po raz pierwszy w swojej karierze i pewnie nie ostatni, gratuluję nieprzemakalności – Maryla Rodowicz, dając się zaprosić na scenę Teatru Wielkiego w ramach tzw. gali prezydenckiej. Wydawałoby się, że nie może być nic prostszego – prezydent urządza imprezę z okazji Dnia Niepodległości, więc potrzebni są artyści, którzy akademię ową uświetnią. Na przykład wokalistka, której chętnie słucha już drugie pokolenie Polaków, a więc może przyciągnąć przed telewizory publiczność i która jest wystarczająco profesjonalna, by nie wystraszyć wyfraczonych gości surrealistyczną interpretacją jakiejś nobliwej patriotycznej pieśni. Niestety, kiedy tylko ogłoszono, że Rodowicz zaśpiewa na balu, niestrudzeni lustratorzy z internetowych forów wyciągnęli jej „śpiewanie dla Gierka”. Co oczywiście automatycznie czyni ją odpowiedzialną za zbrodnie komunizmu, za Katyń i kopalnię Wujek, za kolektywizację i stan wojenny, a już na pewno za to, że udało jej się zrobić karierę i wieść kolorowe życie w czasach, kiedy życie większości Polaków było szare, nudne i bez perspektyw. Aż dziw bierze, że do tej pory jakoś unikała kary, ale mam nadzieję, że co się odwlecze i że miecz Damoklesa nad jej płową głową, i że sprawiedliwość dziejowa… „Maryla w Teatrze Wielkim to profanacja” – to z kolei profesor Staniszkis, którą bardzo szanuję za umysł i wielbię za styl, ale która nie wiedzieć czemu, wpadła nagle na pomysł, że powinna zająć się publicznie oddzielaniem artystycznego sacrum od profanum. No pięknie, skoro już tak tęgie głowy zajmują się polską piosenką, świetlaną widzę dla niej przyszłość!
Ale najbardziej żenujący, bo oparty na paskudnym resentymencie, atak na Marylę przeprowadzili dziennikarze, którzy skwapliwie donieśli narodowi, że piosenkarka skasuje za występ 4 tysiące złotych, przy okazji pokpiwając, że to i tak zniżka, bo zwykle bierze 16 tysięcy. Cztery tysiaki za parę minut śpiewania! Błysnąć tym w oczy emerytowanej nauczycielce, albo kasjerce z hipermarketu – jakie to proste, jak łatwo wywołać emocje, jak pięknie można ludzi na kogoś naszczuć!
Czemu jednak nikt nie pisał o wynagrodzeniu pozostałych dziesiątek czy raczej setek osób, których praca była niezbędna do zorganizowania Gali? Pan Staszek za darmo pokroił kiełbasę na bankiet? A może Zakłady Mięsne „Jutrzenka” w patriotycznym zrywie przekazały tę wędlinę prezydentowi Kaczyńskiemu zupełnie za friko? A pan Jurek, który oświetlał scenę, nie dostał wynagrodzenia? Prezes elektrowni, która prąd na te wszystkie iluminacje i do podgrzewania kotletów dostarczyła, wzruszony podarł fakturę? A może, jak Maryla, dał prezydentowi 75% rabatu?
Wiem. Rodowicz powinna była zaśpiewać na Gali zupełnie za darmo. Nie zbiedniałaby, gdyby ten jeden raz nie wyciągnęła ręki po kopertę, tym bardziej, że to taka uroczystość, naród zjednoczony, wszyscy Polacy to jedna rodzina… O to chodzi, prawda?
Zastanówmy się więc, kiedy Maryla Rodowicz może wziąć pieniądze, by naszych patriotycznych uczuć nie ranić, by nie wpaść w żarna naszych surowych kryteriów moralnych, by nie wyjść na zachłannego pasożyta, na krwawicy naszej utuczonego?
Niech zarabia na płytach. No, ja akurat płyt nie kupuję, bo strasznie drogie, poza tym nie potrzebuję całej płyty jak mi się tylko trzy piosenki podobają. To już sobie ściągnąć wolę, albo od kogoś przegrać. Ale przecież inni kupują, prawda? (tu Rahim, gościnnie na płycie LUC-a: Hipoteza brzmi: ci ludzie nie mają kasy?! Ja, uhm: ci ludzie nie mają klasy!)
Reklama? Nieee, w reklamie nie powinna grać. Artysta ma cierpieć za miliony i nas zjadaczy chleba w anioły przerabiać, a nie kurwić się na tle proszku z turbowybielaczem.
Nie będzie gęby pokazywać w reklamie, tylko piosenkę chce sprzedać? Po moim trupie! „Małgośka” to nasze wspólne dobro, kojarzy mi się z wakacjami na Mazurach w osiemdziesiątym siódmym. Nie pozwolę, żeby tam się teraz margaryna jakaś w tle pojawiła!
Występ na bankiecie z okazji stulecia firmy produkującej szarą maść na jaja? Źle, nie wolno! To przecież połączenie reklamy z graniem do kotleta, prostytucja do kwadratu!
A może by tak wziąć kasę od wąsatego burmistrza, który chce uświetnić jej obecnością smutną rocznicę doprowadzenia drogi asfaltowej do smutnego miasta? Nie pozwolę! Łapy precz od moich podatków!
Na zakończenie znowu Rahim (rzadko featuringi mają taki sens jak ta krótka, ale jakże treściwa wizyta Rahima na „Planet LUC”): Póki co w sumie muszę to unieść / gdy pasożytem staje się konsument.