Nie pamiętam już, kto przywiózł do Dukli tę wiadomość, ale jakoś na początku marca dowiedzieliśmy się, że będzie Dzień Metalowca i że w Krośnie z tej okazji będzie wielki koncert. Był 1987, może 1988 rok, wszyscy byliśmy głodnymi koncertów heavymetalowymi neofitami i wieść ta zelektryzowała nas jak prąd stały i prąd zmienny pewnych Australijczyków.
Przez dwa tygodnie szykowaliśmy metalowy rynsztunek – malowaliśmy sobie telewizory (ja nie musiałem, tata przyszył mi kupiony na wycieczce szkolnej do Warszawy „Pleasure to Kill”), doszywaliśmy naszywki, po tysiąc razy zmienialiśmy ustawienie znaczków na kieszonkach i w klapach dżinsowych katanek, pastowaliśmy wojskowe trepy (epoka martensów, a nawet glanów miała dla nas dopiero nadejść) – i dyskutowaliśmy zaciekle, kto też może na takim Dniu Metalowca w Krośnie dla nas zagrać. Krater, wówczas największa lokalna gwiazda, na pewno. No i chyba Leyzer. Ale przecież takie ważne święto nie może się skończyć na występach kapel z jednego miasta. Może ktoś z Rzeszowa przyjedzie? A może z Krakowa nawet? Ktoś w końcu rzucił nazwę Turbo, w ramach pobożnego życzenia, więc i w Turbo uwierzyliśmy…
Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że miał to być mój pierwszy koncert wyjazdowy. Co z tego, że paręnaście kilometrów – wyjazd to wyjazd. Długo musiałem rodziców przekonywać, że będę grzeczny (ha!), jadę z odpowiedzialnymi kolegami (ha!ha!) i w ogóle… Udało się. A szkoda 😉
Wylądowaliśmy w Krośnie, w okolicach rynku, koło południa. Nie pytajcie mnie, dlaczego nie wydało mi się to dziwne, że o takiej porze ma czekać na nas nasza wielka heavymetalowa przygoda – wtedy NIC nie wydawało mi się dziwne. Gdyby na krośnieńskim rynku instalował się właśnie Venom, przyjąłbym to na wątłą, nastoletnią klatę z pełnym spokojem. Ale nie instalował się. Nikt inny też się nie instalował. Żadnej sceny, ani śladu imprezy. Pytamy przechodniów – nikt nic nie wie. Rozglądamy się za metalową bracią – pusto. Nawet jednego milicyjnego gazika nie ma – znaczy, że koncertu nie będzie.
Chwila najczarniejszego zwątpienia przeszła w euforię, kiedy jeden z nas odkrył na tablicy ogłoszeniowej afisz (nie piszę „plakat”, żeby wam się głupio nie kojarzyło z czymś kolorowym i kuszącym) z informacją, że – tadam! – Dzień Metalowca rzeczywiście się odbędzie. Co prawda w świetlicy fabryki jakichś łożysk, co nie zapowiadało się szczególnie wystawnie, ale pamiętajcie: wtedy NIC nie wydawało mi się dziwne.
Kierujemy się ku fabryce. Idziemy środkiem jezdni, wojskowe buty dudnią o asfalt. Moją stalową duszę przepełnia radość i poczucie wspólnoty. Strzeżcie się, goście i rezydenci Fabryki Łożysk Tocznych – oto nadciąga pięcioosobowa brygada dukielskich metalowców! Hail and kill!!!
Gdybyście zobaczyli miny tych wszystkich robotników, kiedy tak wpadliśmy do tej ich świetlicy… Ktoś właśnie przemawiał z przyozdobionej biało-czerwonymi wstęgami sceny, gratulował, wręczał goździki. Dzień Metalowca, owszem – czyli pracownika branży metalurgicznej. Koncert? Będzie, a jakże – po zakończeniu części oficjalnej wystąpi zasłużony zespół ludowy Swaty…
Co za upokorzenie. Co za wstyd. W dodatku nijak nie dało się tego ukryć, bo wszyscy – w szkole, w rodzinie, na podwórku – wiedzieli, że jedziemy do Krosna na święto Braci W Metalu. Będą pytać. A potem będą się długo i głośno śmiać. Ze spuszczonymi głowami poczłapaliśmy na dworzec. Wymownie milcząc, modliliśmy się tam wtedy w Krośnie o rychłą i nagłą śmierć, ale zamiast gromu z jasnego nieba zjawił się pekaes i zabrał nas do Dukli.
\m/
Dzisiaj nadszedł Dzień Słodkiej Zemsty oraz Dzień Jeszcze Słodszego Triumfu! Znów mamy 29 marca i na fejsbuniu oraz forach, w wirtualu i realu, w radiu i telewizorze, ku memu niekłamanemu zdziwieniu, wszyscy mówią o Dniu Metalowca. Ale uwaga, dziś wszyscy mają na myśli właśnie fanów metalu. Muzyki takiej, nie śrubek, kulek i sztab. Niby tak trochę żartem, niby ironicznie, ale stało się – zabraliśmy fałszywym metalowcom ich święto!
Ha, gdzie teraz jesteście producenci łożysk tocznych? Gdzie wasze Swaty? Who’s the boss?!