Rdza

Wyobraźcie sobie, że startujecie w „Milionerach”. Ostatnie pytanie, za milion:

– W którym roku nagrody Grammy w kategoriach rock/metal zgarnęli Paul McCartney, Led Zeppelin i Black Sabbath:

a) 1971
b) 1974
c) 1983
d) 2013

No dobra, powiedzmy, że tamto pytanie było za pół miliona. Za milion będzie takie:

a) Czy metal – a może w ogóle rock – naprawdę do tego stopnia pożera własny ogon, że najlepsze, na co możemy teraz sobie pozwolić, to celebrowanie starych mistrzów?

b) Czy ciało przyznające nominacje oraz cała szanowna Akademia nic nie kuma i wybiera tylko własnych rówieśników? Ale czemu w takim razie Imagine Dragons można było nominować i nagrodzić, Lorde też, a metalowców współczesnych nijak?

c) Czy to może ekstremalna otoczka ideologiczna najciekawszych zjawisk w metalu ostatnich 20 lat sprawia, że mainstream pozostaje ślepy i głuchy na wszystko, co pojawiło się po thrash metalu (i nie jest Kornem oraz Slipknotem)?

d) A może to fani rocka/metalu nie chcą zmian, są najbardziej konserwatywną publicznością na świecie i nie obchodzi ich muzyka, lecz sentymenty? Dlatego w tej branży powroty, reedycje i jubileusze są obchodzone znacznie huczniej niż w jakiejkolwiek innej, a stadiony wypełniają tylko Metallica, Maiden, AC/DC i Black Sabbath?

Kiedy byłem młodzieńcem, wydawało mi się, że jazzu słuchają wyłącznie starcy. Mam wrażenie, że jesteśmy na dobrej drodze, by miano największej konserwy, nadającej się do spożycia jedynie przez cierpiących na syndrom Piotrusia Pana seniorów, przejął metal. Co byłoby nawet zabawne, bo od kiedy pamiętam metalowcy leczą kompleksy, wynikające z niedoceniania ich artystycznej propozycji, porównaniami do jazzu właśnie.

Słucham metalu… Nie, inaczej – jestem metalowcem od 1986 roku. Oczywiście, pociągała mnie diaboliczna otoczka, satysfakcję dawało poczucie przynależności do grupy, ale też bardzo ważny był zawsze aspekt artystyczny – metal był najbardziej progresywną odmianą gitarowego grania, zmieniał się z roku na rok, zaskakiwał, przekraczał granice, które wydawały się nie do przekroczenia.

Co się z tym wszystkim stało?

PS. Jako ilustracja piosenka o ponad 20 lat starsza od wczorajszych laureatów Grammy…

Who the fuck is Arcade Fire?

Nie nazwałbym „The Suburbs” moją ulubioną płytą minionego roku, pewnie nawet do pierwszej dziesiątki by się nie załapała, ale cieszy mnie sukces Kanadyjczyków, bo to bez dwóch zdań najlepszy z tytułów nominowanych w tym roku do Grammy. Choć z drugiej strony, ściganie się o miano Albumu Roku w jednej z kategorii z Katy Perry przypomina bicie leżącego. Leżącego inwalidy. Związanego leżącego inwalidy.

Nie wszyscy jednak cieszą się z sukcesu Arcade Fire. Po histerii, jaka rozpętała się na twitterze i facebooku po tamtej stronie Wielkiej Wody, wnioskuję, że to werdykt bardzo kontrowersyjny. „Kim są kurwa Arcade Fire?” – pytają, niekoniecznie retorycznie, fani Eminema i Gagi. „Głupku, Arcade Fire to tytuł piosenki, oni nazywają się Suburbs ” – odpowiadają ci, co myślą, że są lepiej poinformowani.

Nie świadczy to bynajmniej o tym, że Akademia się pomyliła, bo celniej nie wybrała od lat (dokładnie: od 2004 roku, kiedy gramofonik dostali Outkast za „Speakerboxxx/The Love Below”), ale o tym, że świat prawdziwej muzyki i teatr muzycznych celebrytów nigdy nie były bardziej odległe. Ludzie, którzy naprawdę interesują się muzyką, mogą się godzinami spierać, czy Arcade Fire czy może The National, albo czy dubstep się skończył czy przeciwnie, dopiero teraz na dobre się zaczął, i czy Janelle Monáe to nowa Badu, no i po co nam nowa Badu, skoro stara sprawia wrażenie nówki, nie śmiganej… Ale w mainstreamowych mediach tej muzyki nie ma. Nie istnieje. Nie to, że jest rzadko grana. Albo nawet, że w ogóle nie jest grana. Nikt nigdy nie zająknie się o istnieniu najważniejszych płyt, wykonawców czy nurtów muzycznych. Hoduje się za to jakieś takie wyroby piosenkarskopodobne, które funkcjonują głównie w tabloidach, telewizorach, w serwisach plotkarskich. Ogłupiona publiczność takich mediów myśli, że tylko tu jest życie i potem widząc, że Grammy dostaje jakieś Arcade Fire czuje się po prostu wydymana. No bo jakże to tak? Dlaczego nie powiedzieliście nam, że istnieje jakieś Arcade Fire, które można lubić? Oszukiwaliście nas cały rok, tłumacząc, że najważniejsi są Bieber i Perry, a teraz co, pewnie się tam na raucie po rozdaniu nagród z nas naśmiewacie…

Owszem, są artyści łączący oba światy – Kanye West najlepszym przykładem – ale wydaje mi się, że nie tyle je łączą, co siebie potrafią rozdzielić i w razie potrzeby założyć inną maskę, zrobić inną minę, każdemu według potrzeb. Pajac West nie imponuje temu samemu – tfu! – targetowi, co West, który jest kumplem Bon Ivera.

Wiem, żadne to odkrycie, ale jakoś wciąż nie mogę się do tej dychotomii przyzwyczaić, ciągle wydaje mi się, że ci przebierańce z Pudelka to też jest muzyka. Niezmiennie mam poczucie, że Grammy, a nawet Fryderyki są ważne i że trzeba się przejmować. Ba, nawet Eurowizję, jak ostatni frajer, uważam za imprezę muzyczną i co roku dzielnie oglądam. Dzisiaj na krajowe preselekcje też popatrzę. Z nimi na szczęście takiego problemu jak z tegorocznymi Grammy nie ma, tu nie czai się za rogiem żadne Arcade Fire (ani nawet Suburbs) dla jajogłowych. Tu nikt nam nie spieprzy szampańskiej zabawy!

Fryderyki odbite!

Nie dalej jak dwa dni temu, opisując rozdanie nagród Grammy, stwierdziłem, że to zabawa mejdżersów. Wymyślili ją sobie, czerpią z niej wymierne korzyści, więc strzegą miejsca przy korycie. A w Polsce? Tu wszystko się może zdarzyć. W tym roku niezależni ukradli mejdżersom Fryderyki i wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia raczej z trwałą zmianą układu sił, niż jednorazowym cudem nad Wisłą. Brawo!

W liczbach przedstawia się to mniej więcej tak, że w muzyce rozrywkowej Wielkiej Czwórce nie udało się zgromadzić nawet trzeciej części z 91 nominacji w 18 kategoriach. Ba, gdyby nie Sony/BMG z 19 nominacjami (Silver Rocket nie liczę, bo to samoróbka, Sony pełniło jedynie rolę dystrybutora), nie byłoby w ogóle o czym mówić: EMI wyskrobał ledwie 9 nominacji (z czego większość dla Feel, w dodatku za reedycję płyty z 2007 roku – jaja sobie robicie?!), a Universal i Warner ani jednej! Nie wstyd wam? Gigantów rozstrzelali niezależni, z Mystic i Kayaxem na czele, osłaniani na flankach przez Agorę i Polskie Radio.

Fryderyki zrobiły wielki krok w dobrym kierunku. Owszem, niektóre nominacje jak dawniej, budzą śmiech lub politowanie (Piotr Kupicha wśród najlepszych kompozytorów roku, deszcz nominacji dla Comy, Natalia Lesz wśród najważniejszych debiutantów, czy – z zupełnie innego powodu – skądinąd pięknie zinterpretowane przez Nosowską „Kto tam u ciebie jest?” wśród najlepszych utworów roku), ale w porównaniu z latami ubiegłymi, muszę przyznać bez bicia, jest dobrze:

1) Akademia Fonograficzna wreszcie zakumała, że składanek z „Najbardziej wakacyjnymi pierdołami ever” nie da się nominować właściwie w żadnej kategorii, a przecież majdżersi handlują głównie tego typu chłamem. Zamiast więc kasować kolejne kategorie, albo trzema wykonawcami na krzyż obsadzać wszystko, co się da, ktoś wreszcie zainteresował się muzyką spoza Wielkiej Czwórki. Oczywiście, wymagało to również aktywności ze strony mniejszych firm, które wreszcie uwierzyły, że zamiast narzekać na zmowę mają szansę powalczyć z dużymi. Bo dlaczego niby nie? Dawid przecież spuścił manto Goliatowi.

2) Konsekwencją powyższego jest pełne obsadzenie wszystkich kategorii, a nawet przywrócenie tego, czego ostatnio zabrakło. Tadam! Znowu mamy kategorię Heavy Metal (wierzę, że swoim głośnym narzekaniem tu i ówdzie również i ja swoje trzy grosze do tego dołożyłem) i Behemoth ściga się z Acid Drinkers, jak Pan Bóg przykazał, a nie z Heyem.

3) W pozostałych kategoriach też jakby mądrzej, a fakt, że najwięcej nominacji podzielili między siebie Ania Dąbrowska, Czesław Mozil i Maria Peszek oznacza, że Fryderyki 2009 mają dużą szansę trafić do rąk tych, którzy naprawdę na nie zasłużyli. O ile tylko ci, którzy teraz będą głosować, zechcą naprawdę nominowanych artystów posłuchać.

Zupełnie osobna sprawa to kategoria Najlepszy Album Zagraniczny, którą dziwnym trafem reformy ominęły. Niby to ja jestem ograniczonym metalowcem, ale tylko głusi mogą sądzić, że nowym wydawnictwom AC/DC i Metalliki należy się miejsce w gronie pięciu najlepszych płyt minionego roku. Drodzy nominujący, przestańcie tylko przy muzyce pracować, zacznijcie też jej słuchać.

Po pierwsze show

Dopiero dzisiaj obejrzałem rozdanie nagród Grammy (dzięki Sebastian!) i jestem pod wrażeniem tego spektaklu. Zarówno rozmachu realizacyjnego, jak i świetnych pomysłów na efektowne artystyczne kolaboracje. Justin Timberlake w duecie z Alem Greenem i Boyz II Men w chórkach, Jay-Z dobrowolnie zmashupowany z Coldplayem, Stevie Wonder w składzie Jonas Brothers (zaskakująco fajnie to wyszło, takim numerem jak „Superstition” da się coś wykrzesać nawet z gitarowego boysbandu), hiphopowy dream team, złożony z Kanye Westa, Jaya-Z, Lil Wayne’a i T.I.-a oraz ciężarnej M.I.A. (ją w ogóle da się jakoś odmieniać po naszemu?), Paul McCartney wspomagany przez Dave’a „Jestem-Zwierzakiem-Z-Muppetów” Grohla (choć uwielbiam Grohla, wolałbym występ Firemana od sentymentalnych wycieczek w czasy beatlemanii) czy wreszcie fenomenalny występ Radiohead z orkiestrą marszową – to wszystko oglądałem z otwartą z podziwu paszczą.

A same nagrody? Narzekamy na Fryderyki, że nie oddają całej prawdy o polskiej muzyce, że kółko wzajemnej adoracji, że nominacje nietrafione, ale okazuje się, że Amerykanie nie lepsi. Owszem, większość statuetek trafiła do artystów, którzy zasłużyli na wyróżnienie, choć niekoniecznie w ubiegłym roku. Wspólna płyta Roberta Planta i Alison Krauss jest całkiem sympatyczna, ale czy to na pewno numer jeden? Nieważne, zagłosowali na niego, bo faceta znają i lubią. Dobrze, że Akademia w swej zbiorowej świadomości kojarzy już również Radiohead, Coldplay i Daft Punk, ale wydaje mi się, że honory dla nich są mocno spóźnione. Nagroda dla Metalliki za najlepszy metalowy numer roku? Dajcie spokój, jak długo będziecie posypywać głowy popiołem za tę wtopę z Jethro Tull?!

Przychodzą mi do głowy trzy główne powody takiego stanu rzeczy.
Pierwszy – Grammy to biznes. Zabawa mejdżersów, ich wielka kampania reklamowa. Niezależni na salony nie mają wstępu, choć to oni robią za inkubatory dla przyszłych gwiazd.
Powód drugi – w zasady tej zabawy, czyli głosowanie członków akademii, wpisana jest klątwa. Otóż szacowne to grono jest z roku na rok coraz bardziej szacowne. Dosłownie. Średnia wieku akademików się podnosi, a co za tym idzie, spada ich zainteresowanie muzycznymi nowinkami. Mówiąc brutalnie, starcy nie będą robić rewolucji, wolą rozpamiętywać dawne sukcesy, spijać śmietankę, wspominać z rozrzewnieniem, że kiedyś było lepiej. Niechętnie wpuszczają do swojego elitarnego klubu kogoś z zewnątrz, a jeśli nawet gotowi są uchylić drzwi, to zwykle każą mu czekać na wycieraczce latami. Niech skruszeje. Nabierze pokory, optymizmu (jeszcze więcej optymizmu) i co najważniejsze, przestanie śpiewać.
Powód trzeci – ten zrozumiałem najpóźniej, a przecież nic bardziej oczywistego. Przecież tu chodzi przede wszystkim o show. A ten, jak już wspomniałem, był taki, że mucha nie siada. Efektowny, perfekcyjnie zrealizowany, ale jednocześnie skupiony na muzyce i jej wykonawcach, nie dekoracjach, fajerwerkach i tajemniczych grupach baletowych, co stało się zmorą niemal wszystkich telewizyjnych programów muzycznych. No, ale o tym więcej po Eurowizji 😉