Winter Tour 2010

Wyszedłem z domu na koncert w ubiegły czwartek. Wróciłem dzisiaj w nocy. Boli mnie gardło, strzyka w boku, wyglądam jak swój własny mug shot i jestem święcie przekonany, że jeśli się nie wyśpię to umrę w przeciągu 24 godzin. Dzieci ledwie mnie poznały, a żona najwyraźniej nie wie, czy cieszyć się, że wreszcie wróciłem, czy boczyć, że tak długo mnie nie było. Jestem uboższy o parę złotych, rozpadły mi się moje ulubione buty i nie mogę się doszukać jednego ważnego kabelka, ale to, co zobaczyłem i usłyszałem to moje i nikt mi tego nie odbierze.

Najpierw OFF Festival Club Katowice. Ed Wood zabawny, Cieślak z Księżniczkami spodziewanie dobry, Scout Niblett przemiła i dobra nadspodziewanie. Połączenie „We’re All Gonna Die” z „We Are The World” słodkie i wszystko o tej postaci mówiące. Tu fajne foty.

O ósmej rano następnego dnia siedziałem już w samolocie do Londynu. Cud, że wystartował, bo kiedy wjechał na pas rozszalała się śnieżyca. Poprzedni lot mi odwołali, bo Gatwick pokryte zaspami i gdyby skasowali również ten, nie dotarłbym na pierwsze w moim życiu All Tomorrow’s Parties i byłoby mi bardzo przykro. Na szczęście jakoś dowlokłem się do Butlins w piątek, późnym wieczorem, ale byłem tak skatowany, że niewiele widziałem. Cóż, dwunastogodzinna podróż to nie w kij dmuchał, szczególnie w grudniu i – mowa o ostatnim, prawie dwugodzinnym odcinku – w towarzystwie pijanych angielskich nastolatków (nie jechali na ATP!, ale na lokalną zabawę), którzy są trzy razy głośniejsi od pijanych polskich nastolatków. A ja już jestem na to za stary.
Dopiero w sobotę na własnej skórze poczułem, jak dobre jest ATP, tym razem odbywające się pod kuratelą Godspeed You! Black Emperor. Festiwal-marzenie, zarówno pod względem organizacyjnym (te kolejki grzecznie czekające na miejsce przy barierkach!), jak i artystycznym (oprócz gospodarzy m.in. Neurosis, The Dead C, Nomeansno, Deerhoof, Cluster, Scout Niblett). A kiedy już nad ranem wracaliśmy zmiażdżeni nawałem wrażeń do domku, w telewizorze czekały nas szalone wizje Jodorowsky’ego i tym podobne przysmaki, bo GY!BE zaprogramowali na czas trwania festiwalu kanał filmowy, nadający 24/7. A organizatorzy ATP drugi, na wypadek gdyby obcinane fistaszki od Jodorowsky’ego nie wszystkich bawiły. Tu relacja z soboty i ładne foty Piotrka (dzięki za wyciągnięcie mnie z domu!), a tu relacja z dnia następnego.

Dzień wolny w Londynie – w sklepach z zabawkami w okresie przedświątecznym oczywiście masakra, ale miałem zamówienia, bez których nie mógłbym się w domu pokazać, więc jakoś stawiłem czoła żywiołowi. W HMV masakra niemniejsza, ale to już mój żywioł, więc zanurkowałem z rozkoszą. Półki z kompaktami kurczą się nawet w Londynie, ale w porównaniu z obraźliwą dla fanów muzyki ofertą Empików czy Media Marktów to wciąż eldorado. I ceny okazyjne. Mniam.

Miałem wylądować w Krakowie ok. 20.00 i przynajmniej jeden wieczór spędzić w domu, ale okazało się, że Balice (i Pyrzowice też) zasypane czy może zamglone – w każdym razie lądujemy o dziewiątej w… Łodzi. Trzeba jednak przyznać odpowiednim służbom, że na autokary nie musieliśmy czekać pół nocy i że w miarę sprawnie to poszło: ok. trzeciej nad ranem byłem w domu. A już wieczorem Laibach – w repertuarze wyraźniej niż zwykle nawiązującym do chlubnej przeszłości grupy. Fajny koncert, ale pustawo. Szkoda, że w Polsce Rammstein wypełnia Spodek, a Laibach nie może sobie poradzić z Kwadratem. Ale cóż, Słoweńcy nie mają wysokobudżetowych klipów, za to zajmują się tak mało seksowną tematyką jak polityka i historia, pewnie tu leży pies pogrzebany.

Dzień później Zbyszek Hołdys w Stodole, a nazajutrz kolejny powrót z zaświatów, czyli Swans. Potem znowu Kraków, czyli Immolation i Napalm Death. Było tego dobra więcej, ale na poprzednie kapele się spóźniliśmy lub (jak w przypadku Macabre), nie zdążyliśmy się przedrzeć przez tłum znajomych (wielu nie widziałem od lat i przemiło było pogawędzić) do sali, w której miały miejsce tańce i śpiewy. Immolation miazga, to chyba jedyny zespół deathmetalowy, który NIGDY mnie nie zawiódł, a poza tym prezentuje idealną dla mnie proporcję pomiędzy techniką a brutalną siłą. Wydawało mi się tylko, że jest trochę za cicho, ale pewnie dwa koncerty Neurosis i jeden Swans w przeciągu paru dni zepsuły mi uszy. Albo głowę. Napalm Death jeszcze lepsze, bo a) głośniejsze, b) po punkowemu konkretne, c) ze znakomicie dobranymi piosenkami. Godne zwieńczenie mojej zimowej trasy. No bo co można jeszcze chcieć zobaczyć po Napalm Death? 🙂