Pędziłem dzisiaj przez krakowski rynek, w ramach odwiecznej, nierównej i z góry przegranej walki z własnym bankiem (bo okazuje się, że te ich komputery to chyba tylko do wystawiania komciów na Naszej Klasie się nadają – żeby cokolwiek załatwić, muszę dymać tam, gdzie 15 lat temu zakładałem konto, bo w innej placówce brak danych). Pędziłem więc przez rynek i naraziłem swoje zmysły na kontakt z często harcującym tam muzycznym trio w krakowskich strojach. To bardzo wiekowi muzycy, ale niestety, niewiele się przez te wszystkie dziesięciolecia nauczyli, bo ryczą i rzępolą okrutnie, kalecząc z uporem godnym lepszej sprawy folklor swojego miasta i okolic. A jednak budzą zainteresowanie, szczególnie turystów zagranicznych, bo ciągle ktoś tam ich kręci, fotografuje, robi sobie z nimi zdjęcie, albo – o zgrozo! – kupuje od nich płytę…
I dzisiaj jakaś Azjatka z entuzjazmem wręczała panu banknot w zamian za kompakt, a mi do głowy przyszła myśl: Czy tak jest wszędzie? Czy ci wszyscy ludowi, lokalni grajkowie, którymi zachwycamy się na wycieczkach do Afryki, Azji czy choćby na południe Europy, też są tak straszni? Też tak męczą swoich rodaków i tak źle ich reprezentują, a my, zupełnie nie kumając kontekstu, tak czy owak się zachwycamy?
O, przypomniał mi się jeszcze jeden obrazek, sprzed paru lat. Spacerujemy międzynarodową gromadką w okolicach Bramy Floriańskiej i nagle wyrastają przed nami nasi krakowscy Peruwiańczycy. Dują w te swoje rurki, pobrzękują na gitarze, śpiewają tęsknymi głosami „El condor passa”… Moi zagraniczni koledzy są wyraźnie zaintrygowani.
– Skąd w Krakowie Indianie? – pytają.
– Aaa, bo… Peru było kiedyś polską kolonią i sami wiecie…
Kiwają ze zrozumieniem głowami.