Odnajdywanie Korzyńskiego

Można? Można. TVP2 wyemitowała we wtorek dokument „Andrzej Korzyński – Zagubiony diament” autorstwa Grzegorza Brzozowicza. Rzecz pożyteczną, pouczającą, potrzebną.

Wita nas Andy Votel, szef wytwórni Finders Keepers (w koszulce Arp Life!), twierdzący, że Korzyński na ścieżce dźwiękowej „Pana Kleksa“ – mając na myśli zapewne drugą i trzecią część trylogii – być może wymyślił acid house, że był jednym z pionierów instrumentalnego hip-hopu i electro… Zabieg to mało oryginalny, ale niezmiennie skuteczny – autorytet zewnętrzny jest bardziej wiarygodny niż rodacy, a przy tym mile łechce wspólnotowe ego. Może więc warto obejrzeć film do końca i sprawdzić, kim się tak w tej Anglii zachwycają.

zrzut-ekranu-2017-01-26-o-00-04-32

Jasne, zawsze miło posłuchać, jak w dalekim świecie naszych chwalą, ale mnie Andy nie zaskoczył, bo między innymi o tym rozmawialiśmy z nim w pierwszym numerze „Gazety Magnetofonowej” (swoją drogą, przyznaję, Grzegorz Brzozowicz rozmawiał z Votelem przed nami, ale dłużej się robi film niż gazetę). Bardzo się natomiast cieszę, że teraz dobre słowo o Korzyńskim wybrzmiało w medium o tak potężnym zasięgu. Płyty wydawane przez Finders Keepers, cykl wywiadów w Trójce zrealizowany przez Michała Margańskiego, wydana niedawno przez GAD ścieżka dźwiękowa z „Akademii Pana Kleksa” (nie piosenki!), teksty dziennikarskie tu i ówdzie, rozdział w publikacji NCK „Antologia polskiej muzyki elektronicznej” i wreszcie dokument wyemitowany właśnie przez TVP – na szczęście coraz więcej się mówi o Andrzeju Korzyńskim, a jeszcze kilka lat temu był to chyba jeden z najbardziej niedocenianych polskich kompozytorów, a już na pewno najlepszy z tych niedocenianych.

zrzut-ekranu-2017-01-25-o-23-40-05

Brzozowicz na szczęście zdążył porozmawiać z Andrzejem Żuławskim (bez niego trudno sobie ten film wyobrazić), są też wypowiedzi Andrzeja Wajdy (z archiwum) i wielu innych współpracowników Korzyńskiego, niemałą część filmu zajmują też wspomnienia samego kompozytora. W godzinę udało się ledwie prześliznąć przez jego bogaty dorobek, więc temat nie został wyczerpany, ale chwała autorowi filmu, że wykonał za nas wszystkich niezbędne minimum. Mam zresztą nadzieję, że na tym nie poprzestanie, że już planuje kolejny taki film, o kolejnym zagubionym diamencie ze skarbca polskiej muzyki…

Jednego tylko nie rozumiem. Patrzę w telewizor i widzę, że Andrzej Korzyński jest w znakomitej formie, mieszka w Warszawie, pewnie nietrudno go namierzyć… – dlaczego więc nie ustawiają się do niego kolejki filmowców i (przede wszystkim) artystów pop, cierpiących na zawstydzający brak repertuaru? To dopiero jest sprawa dla reportera.

Kto przegapił film w TV, może go obejrzeć tutaj.

Teraz chcę być twoim psem (no, chodźże)

Nie zawsze 2+2=4. Jeden z moich ulubionych reżyserów (pierwsza dziesiątka, z dodatkowymi punktami za klipy) nakręcił film o jednym z moich ulubionych zespołów (na pewno w pierwszej setce – proszę mi zaufać, to jest ŚCISŁA CZOŁÓWKA), więc powinno być najpiękniej. Nie powiem, na „Gimme Danger” świetnie się bawiłem, szczególnie gdy w zwyczajową tkankę muzycznego dokumentu (gadające głowy + koncertowe archiwalia) Jarmusch wplatał zabawne animacje lub fragmenty starych filmów i programów telewizyjnych, w roli ironicznych, a niekiedy wręcz surrealistycznych didaskaliów. Te wszystkie anegdoty, zdjęcia, dźwięki i ruchome obrazki z epoki składają się na widoczny z kosmosu napis: THE STOOGES WIELKIM ZESPOŁEM JEST – i niestety niewiele więcej. Żadnego wstrząsu, głębszego wzruszenia czy olśnienia: „No tak, teraz to ma sens!”. Prawdopodobnie miałem zbyt duże oczekiwania…

zrzut-ekranu-2016-11-26-o-00-03-24

Jeśli znacie tę historię, macie na półce płyty, czytaliście książkę o Iggym, pociliście się na OFF-ie pod barierką, „Gimme Danger” niczym was nie zaskoczy. Co najwyżej utwierdzicie się w przekonaniu, że macie świetny gust, poznaliście się na talencie zignorowanym przez głuchą, chodzącą na pasku wielkich wytwórni większość i w ogóle – to cytat z przemowy Iggy’ego z okazji przyjęcia grupy do Rock’n’Roll Hall Of Fame – jesteście cool. Taka miłe pomizianie własnego ego w cenie biletu kinowego – więc w sumie warto.
Jeśli natomiast historii nie znacie, ale interesujecie się popkulturą w ogóle, a rockiem szczególnie, to „Gimme Danger” jest lekturą obowiązkową. Bo to jednak wszystko prawda, The Stooges wielkim zespołem byli i dobrze się stało, że akurat Jim Jarmusch potwierdził to swoim autorytetem. Jest szansa, że hałaśliwy film z jakimś cudakiem w roli głównej obejrzą również ci, którzy kochają kino, ale ich najdzikszą muzyczną przygodą jest Sting oraz „Nevermind” w liceum. Nie, nie szydzę, wręcz przeciwnie. Właśnie tym spotkania z „Gimme Danger” najbardziej zazdroszczę.

Święci i grzesznicy z Islandii

Trzeba się narkotyzować ze dwa lata, żeby to zrozumieć – powiedział pan do pani, w drodze do autobusu. Wymykali się w przerwie z múm, inaugurujących tegoroczną edycję festiwalu Sacrum Profanum. Nie dziwię się, że nie chcieli zostać, bo pierwszą część koncertu zakończył bardzo mocny cios, w postaci na nowo udźwiękowionego przez Islandczyków filmu „Wyspa wielkiej nadziei” Bohdana Poręby (tak jest, tego od „Hubala” i „Gniewka, syna rybaka”). To dokument z 1957 roku, o dzieciach, którym w sanatorium w Otwocku leczono związane z powikłaniami pogruźliczymi choroby kręgosłupa, z odpowiednim dla owych czasów i tego reżysera propagandowym smrodkiem. Harcerska przysięga przy ognisku, składana przez kalekie dzieci na leżąco, albo Janeczka recytująca „Kaczkę Dziwaczkę” podczas operacji kręgosłupa – uch, bardzo mocna rzecz, dodatkowo uskrzydlona przez hipnotyzującą muzykę múm i towarzyszącego im w owej chwili Jóhanna Jóhannssona (ten film to ponoć jego pomysł). Nie dziwię się, że niektórzy nie wytrzymali, ale ja, choć nie narkotyzowałem się ostatnio, byłem poruszony i zachwycony. Tyle tylko, że po takiej emocjonalnej bombie atomowej zupełnie nie mogłem wkręcić się w drugą część koncertu, w te ich smętne, hipisowskie piosenki o leśnej ściółce, strumyczkach i motylkach.

Co nie zmienia faktu, że múm wykonali powierzone im zadanie i godnie otworzyli Sacrum Profanum. Pomysł ze stadkiem krewnych i znajomych królika – wśród nich L.U.C., który ładnie się w zupełnie nie swoim świecie odnalazł – był świetny, bo skutecznie zabezpieczył nas przed wykolejeniem się uroczej monotonii w nudę. Co prawda nie wszystkie proste piosenki Islandczyków zyskiwały na aranżacyjnym rozpasaniu (Sinfonietta Cracovia, chór), ale nie będę narzekał, bo i tak pozytywnie mnie zaskoczyli. Nie wierzyłem w to, że się uda, nie sądziłem, że múm ze swoim wsobnym pitoleniem udźwigną tak wielką salę i rozbuchaną produkcję, ale przyznaję, że miło jest się tak pomylić.

Po koncercie trafiłem na afterparty i poza pogawędkami ze znajomymi potupałem chwilę nóżką przy FM Belfast. To było baaaardzo profanum, a widok safandułowatych okularników z Islandii w bokserkach, ale wciąż pod muchą, brawurowo walczących z repertuarem Guns N’Roses – niezapomniany.

PS. Ten film Poręby znajdziecie (niestety już bez tej wyjątkowej ścieżki dźwiękowej, którą wczoraj usłyszałem) na antologii DVD „Czarna seria. Polska szkoła dokumentu”. Przyznaję bez bicia, że mam to na półce, ale do „Wyspy wielkiej nadziei” jeszcze nie dotarłem i dałem się Islandczykom zaskoczyć. Wstyd. Dla usprawiedliwienia dodam, że film Poręby jest ostatni na drugim dysku 🙂