Trzy psy

Twórczość Moondoga poznałem stosunkowo późno, nie więcej niż dekadę temu, kiedy ukazywało się któreś z kolei wcielenie reedycji jego płyt. Przeczytałem o nich w jakimś magazynie, pewnie „Wire” – i zamówiłem w ciemno. Zaskoczyła mnie nie tylko surowość nagrań, ale przede wszystkim prostota i związana z nią skuteczność. Najbardziej jednak zaskoczony byłem stylistyczną nieuchwytnością tego materiału. Nic dziwnego, że do Moondoga przyznają się i jazzmani, i amatorzy muzyki współczesnej, i eksperymentatorzy z otwartych rubieży rocka. Najlepsze w pokłonie dla Moondoga, który złożył w tym roku festiwal Sacrum Profanum było właśnie to, że podczas trzech różnych koncertów usłyszeliśmy trzy różne oblicza Wikinga z Nowego Jorku.

SP17_MOONDOG_MADRIGALS_Dedalus_Ensemble_Muzzix_Ensemble_fot._Michal_Ramus-1

Zdjęcia: Michał Ramus

Najpierw sceniczna reinterpretacja „Round the World of Sound” wspólnej płyty zespołów Dedalus i Muzzix, akcentującej klasyczny aspekt kompozycji Moondoga. Jak mówi Didier Aschour, dyrektor muzyczny Dedalusa, on tam słyszy przede wszystkim „kameralną muzykę pop”. To wszystko prawda dopóki pozostajemy przy płycie – bo na scenie Teatru Ludowego słychać było przede wszystkim radość. Pal już licho, że nie wiedziałem, że można tyle pogody wykrzesać z pieśni Moondoga, ale ja w całym swoim życiu byłem na niewielu równie radosnych, buzujących pozytywną energią koncertach.

SP17_MOONDOG_MADRIGALS_Dedalus_Ensemble_Muzzix_Ensemble_fot._Michal_Ramus-15

Kolorowa – każdy wszedł na scenę tak jak stał, bez jakichkolwiek kostiumów, bez udawania czegokolwiek – flota zjednoczonych sił Dedalusa i Muzzix, szczerzyła się do siebie i do widzów, jak burza przelatując przez kompozycje brodacza. Byli jak komuna hipisowska, która nie odlatuje po narkotykach, ale przy muzyce. Na pierwszym planie rytm i głos, jak w oryginale, ale i innych instrumentów, w tym smacznych dętych, niemało. Utwory krótkie, jak wersje znane z nagrań Moondoga, pozostawiały błogi niedosyt, podobnie jak cały koncert, nie bez powodu nagrodzony owacją na stojąco.

Cabaret Contemporain – znowu Francuzi, ale z gościnnym udziałem dwóch świetnych szwedzkich wokalistek: Lindy Olah i Isabel Sörling – pozwolili sobie na znacznie większą ingerencję w oryginalne dzieło Moondoga. Rozbudowali jego utwory, spiętrzyli aranżacje, wyznaczyli nowe drogi – ale bez dróg na skróty, za to z niejednym ostrym zakrętem.

SP17_TRIBUTE_TO_MOONDOG_I_fot._Michal_Ramus-12

Jestem pod wrażeniem wirtuozerii Cabaret Contemporain (świetny gitarzysta, co za wyobraźnia!), którzy zgrali koncert pełen napięcia, chwilami głośny, wręcz drapieżny, to znów odpływający w melancholijne melizmaty, w których piękne głosy pań wychodziły na plan pierwszy. To był Moondog, którego ktoś ściągnął z ulicy, zaprowadził do barbera, wyszorował, ubrał w dizajnerskie ciuchy za milion cruzeiros, po czym wpuścił na scenę najmodniejszego klubu w mieści… ale wciąż Moondog. I gdyby ktoś mnie zapytał dziś, od czego zacząć przygodę z Moondogiem, pewnie wskazałbym Cabaret Contemporain, bo to po prostu brzmi najbardziej aktualnie, najbardziej współcześnie, a jednocześnie nie robi kompozytorowi krzywdy.

Raphael Rogiński, który pojawił się na scenie po Francuzach, nie miał łatwego zadania. I rzeczywiście, pierwsze minuty tego koncertu brzmiały dość niezbornie w zestawieniu z dyscypliną i krystalicznie czystym brzmieniem Cabaret Contemporain. Ale też pomysł na Moondoga był tu skrajnie odmienny… Raphael postanowił podkreślić szamański aspekt muzyki Moondoga, ale też jej innowacyjny charakter. Skąd wiele nietypowych instrumentów, z nogą manekina służącą za trąbę (!) na czele. Stąd swoboda muzyków, którzy nie bali się przypadkowości, chropowatości, nierówności. Stąd wreszcie najbardziej uduchowiona i zarazem melancholijna atmosfera z wszystkich trzech moondogowych koncertów. Co ciekawe, Rogiński nie pchał się ze swoją gitarą na pierwszy plan (chyba trochę żałuję), więcej pola do popisu zostawiając interesującej słoweńskiej formacji Širom (koniecznie muszę sprawdzić, co robią, kiedy nie asystują polskim muzykom przy reinterpretowaniu amerykańskich kompozytorów) i Natalii Przybysz, która ciągnęła cały ten kram w stronę bluesa.
Rogiński et consortes grali oczywiście utwory Moondoga, ale nie tylko… i może trochę szkoda. Taki „Moondog”, z repertuaru dawno zapomnianej hipisowskiej formacji Pentangle, choć ze zrozumiałych względów został tu zaprezentowany, jest kompozycją, która nijak nie wytrzymuje porównania z dziełem Wikinga z Szóstej Alei. Choć trzeba przyznać, że w tej interpretacji, znacznie lepszej od oryginału, skojarzyła mi się z Shy Albatross – i była to myśl miła.

SP17_TRIBUTE_TO_MOONDOG_II_fot._Michal_Ramus-7

Z przykrością odnotować muszę, że nie uczestniczyłem w tylu koncertach tegorocznego Sacrum Profanum na ile miałem ochotę, ale już dzięki potrójnemu Moondogowi długo zapamiętam tę edycję. Co jest o tyle ciekawe, że impreza z dyskomfortem w tytule będzie mi się kojarzyła z muzyką, która jest tak przystępna, naturalna i kojąca, jak tylko może być… muzyka.

Roadburned

Siedzę na lotnisku w Eindhoven, czekam na samolot do domu. Najlepsza z żon pogrążona w lekturze jakichś mądrych tekstów o naturze ludzkiej, a ja – wciąż jeszcze oszołomiony, ogłuszony i oślepiony Roadburnem – próbuję zebrać na szybko wrażenia po kolejnej udanej edycji mojego ukochanego festiwalu.

Mysticum

Mysticum

Mocna w tym roku była reprezentacja składów, które pozwalają sobie na dużo swobody w tym, co robią, które potrafią improwizować, dać się porwać koncertowi i pogonić w nieznane. Przede wszystkim równie dzikie, co psychodeliczne Oranssi Pazuzu. Fajnie jest obserwować jak rosną na Roadburn – kilka lat temu siekali nas na plasterki na jednej z mniejszych scen, później okazali się równie skuteczni na większej, w kościele, po czym otrzymali miejsce na głównej i okazało się, że wiedzą, co z tym zrobić. Absolutnie znakomite, głośne, intensywne i porywające było Zu, ale świetnie sprawdził się też Gnod (obejrzałem fragmenty trzech ich koncertów, w różnych personalnych konfiguracjach i za każdym razem polegało to na hipnotycznym ćwiczeniu dwóch dźwięków przez 20 minut – ale takie to były dźwięki i tak grane, że publiczność podziwiała z otwartymi paszczami), dzielnie galopował Aluk Todolo. Na koncercie tego ostatniego pomyślałem wręcz, że trochę już mam dość tego Montreux, że chciałbym po prostu zobaczyć koncert dobrego zespołu, który dobrze gra swoje dobre piosenki. I udało się, chociaż nie od razu i nie tam, gdzie się spodziewałem…

Nawet najlepszy festiwal świata potrafi rozczarować. Coven postawili na efektowną oprawę, ze szczególnie imponującym, pompatycznym i ciągnącym się w nieskończoność otwarciem – a było to coś pomiędzy wizytą na planie filmu z serii Universal Horrors a prywatką u Antona Szandora LaVey’a w 1968 roku. Dosłownie, bo Coven przybywa przecież z tamtego świata i nie stylizuje się na vintage’owy pop-okultyzm, ale jest jego dość istotną częścią. Fajnie było dopóki Jinx nie wyszła z trumny – jaka subtelna sugestia 😉 – i nie zaczęło się granie. Cóż, z całą pewnością jest to zespół kultowy, legendarny i może nawet trochę pionierski (w czasie koncertu zastanawiałem się na przykład czy Mercyful Fate pocąc się nad swoimi pierwszymi piosenkami znali „Witchcraft Destroys Minds & Reaps Souls”), ale nie jest to, a już na pewno nie dziś, zespół dobry. Zestarzały się też obrzydliwie prawie wszystkie piosenki, a kiedy już pojawiła się w głowie myśl, że słucham amerykańskiej Ałły Pugaczowej tylko dlatego, że skusiła mnie cmentarno-diabolicznym anturażem, postanowiłem poszukać szczęścia na innym koncercie…
Długo nie wytrzymałem też na My Dying Bride, choć Anglicy właściwie robili wszystko tak, jak trzeba. Był repertuar „best of”, były bezdennie smutne, ale autentycznie świetne wizualizacje, było dobre brzmienie… i tylko mnie tam nie było. Te lamenty, łkania i zawodzenia trafiały do mnie jeszcze gdy miałem 20 lat z okładem (choć szalikowcem grupy nigdy nie byłem), ale teraz po prostu nie potrafiłem im uwierzyć. Nie przekonują mnie panowie w średnim wieku, przeżywający świat w ten byronowsko-werterowski sposób, to po prostu nie dla mnie, nawet jeśli piosenki przyjemnie znajome pobrzmiewały echem czasów pacholęcej beztroski.

MDB

My Dying Bride

Na Roadburn każdy muzyk sprawia wrażenie w pełni oddanego temu, co robi. Każdy wygląda na zaangażowanego. Dla wielu to oczywiście za mało, więc wybierają dla siebie różne role – maklera giełdowego po przejściach (My Dying Bride) albo popa z ciemnej strony mocy (Batushka)… Najbardziej wiarygodni są jednak ci, którzy po prostu to mają. Którzy ponad wszelką wątpliwość funkcjonują w innej rzeczywistości i na naszych oczach walczą z tymi swoimi smokami, demonami czy co tam ich aktualnie atakuje. David Tibet – na Roadburn ze swoim nowym projektem Hypnopazuzu – robi to tradycyjnie: słowem, strojem (niezmiennie: zniszczony występnym życiem urzędnik państwowy wiktoriańskiej Anglii na placówce w dalekich, zamorskich koloniach) i winem (tym razem białym). Eugene Robinson z Oxbow, również na podium, za gołą klatę i maniery psychopaty, który tym razem ci daruje. Ale pierwsze miejsce w tym roku zgarnął Charlie Fell z Cobalt, który zaczął występ od rzucenia w tłum butelką i okrzyku „Fuck the law!” (na tym zresztą opierała się jego konferansjerka podczas całego koncertu), by następnie pogalopować na czele zespołu ku wojnie. Nie wiadomo, z kim ją toczył, ale ponad wszelką wątpliwość był to bój srogi, a nienaturalnie wyprężony Fell to strzelał z niewidzialnego łuku, to znów sięgał po wyimaginowany shotgun. Wyeksponowany w ten sposób skromny element garderoby – czarne rękawiczki – tylko wzmacniał wrażenie, że coś tu z panem jest bardzo nie bardzo… Oczywiście, Charlie nie zapominał też o swoich obowiązkach wokalnych i jego głos, równie wściekły, co udręczony, doskonale pasował do frenetycznej gry całego zespołu. Zważywszy na to, że Cobalt nie jest szczególnie otrzaskany scenicznie, a już na pewno nie w tym składzie – zaskakująco dobry, chwilami wręcz porywający koncert.

Hypno

Hypnopazuzu

Niestety, do końca nie zostałem, bo kilka metrów obok, na dużej scenie, działy się rzeczy równie wspaniałe, choć skrajnie odmienne pod względem emocji. Gdy już wyrwałem się z pola rażenia histerycznej kanonady w wykonaniu Cobalt i wszedłem na salę, którą wzięli w posiadanie Kevin Martin and Dylan Carlson, przez dobre kilka minut nie mogłem się dostroić do tego, co widzę i słyszę. Bo tam galopują dzicy, a tu mamy budowniczych katedr przy ich mrówczej pracy. Inne tempo, skrajnie odmienne środki wyrazu (przebasowane bity Buga plus kosmiczne gitarowe pętle lidera Earth minus wokale), choć rzecz równie, jeśli nie bardziej ekstremalną. Panowie wysnuwali bowiem swoje opowieści z pojedynczych, rozlanych szeroko dźwięków, by cegiełka po cegiełce dokładać uderzenie basowym młotem lub całą dronową belkę. Czasem dało się z tego wyseparować melodię, to znów rytm przez chwilę nabierał niemal tanecznego charakteru. W punktach kulminacyjnych, szczególnie tych wyraźnie rytmicznie zorganizowanych, brzmiało to jak lądowanie statku kosmicznego na środku ogromnej wojskowej defilady. Jak najlepsze czasy Laibach, ale gęściej, mocniej, bardziej.

Główną atrakcją trzeciego dnia festiwalu była norweska grupa Mysticum – i nie wszyscy rozumieli ten wybór. Co mnie nie dziwi. Choć rzecz jest w pewnych kręgach kultowa, a próba połączenia ekstremalnego black metalu z równie ekstremalnym industrial techno w połowie lat 90. była pomysłem dość śmiałym, trzeba pamiętać, że Mysticum zniknęli z radarów na długie lata, a powrotny album „Planet Satan” spotkał się z umiarkowanie entuzjastycznym przyjęciem. A jednak to, co trio z Asker przygotowało na Roadburn zaskoczyło wszystkich, zarówno entuzjastów, jak i sceptyków. Mysticum stworzyło sobie zupełnie nową kategorię dyscypliny „ekstremalny metalowy show” – po czym z pełną bezczelnością przyznało sobie w niej tytuł mistrzowski. A przecież pomysł był w gruncie rzeczy prosty. Oszałamiające wizualizacje za plecami zespołu to już na koncertach metalowych standard, prawda? Wielopiętrowe konstrukcje sceniczne, które służą równocześnie za rampy świetlne i kryją gniazda DJ-ów to na imprezach elektronicznych też nic nowego. Może by to więc połączyć?

IMG_3666 2

Mysticum

Muzycy Mysticum na Roadburn stali jakieś pięć metrów nad publicznością, może wyżej. Każdy na swojej ambonie, w takim samym rozkroku, z gitarą w łapie i przed mikrofonem. A pod nimi, za nimi i nad nimi – reflektory, stroboskopy, lasery oraz elementy składowe ogromnego ekranu, który wyświetlał wizualizacje: maszerujące wojska, budzące niepokój komunikaty (od niezapomnianego „Never Stop the Madness” zaczynając), grzyby, psychodeliczne wiry… W połączeniu z mechanicznym brzmieniem zespołu i oszałamiającym tempem ich utworów robiło to wszystko piorunujące wrażenie. Gdyby nie niepotrzebne przerwy między utworami (wtedy, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu, przypominałem sobie, że to jednak ludzie grający na instrumentach, nie jakaś trzygłowa machina wojenna), gdyby nie to, że po jakimś czasie wizualizacje zaczęły się powtarzać, oscylując głównie wokół logotypu Mysticum, gotów byłbym uznać występ Norwegów za najlepszy koncert festiwalu. Tego natomiast, że przejdzie do historii jestem pewien, podobnie jak tego, że zmieni reguły gry. Tylko bowiem patrzeć, jak ci muzycy, co w sobotę na Mysticum zadzierali głowy z podziwem i zazdrością, sami zaczną stosować podobne patenty. Byliby głupi, gdyby nie stosowali.

Gnaw

Gnaw Their Tongues

Imponujący show przygotował również Ulver, zespół który ma więcej ambicji niż możliwości. W warunkach studyjnych to się zwykle sprawdza, bo dłubią dopóki nie wydłubią, ale na koncertach różnie do tej pory bywało. Najczęściej gorzej. Muszę jednak przyznać, że na Roadburn 2017 zobaczyłem i usłyszałem najlepszy koncert Ulver, w jakim dane mi było do tej pory uczestniczyć. Po pierwsze, grali materiał z nowej płyty „The Assassination of Julius Caesar”, a tę lubię. Po drugie Garm coraz lepiej panuje na koncertach nad głosem, choć jak ktoś się wilkiem urodził, słowikiem nigdy nie zostanie. Po trzecie wreszcie, norweski kolektyw przygotował spektakl odbiegający od powszechnie przyjętych metalowych standardów – zamiast oślepiających świateł i/lub mrocznych obrazów/filmów, robotę robiły tu lasery, raz kreślące abstrakcyjne esy-floresy, to znów odpowiednią ilustracją puentujące słowa wyśpiewywane przez Garma. To był bardzo dobry koncert, choć jak już wspomniałem, muzykom Ulver – a może nie tyle muzykom, co zespołowi jako organizmowi – brakuje swobody i zgrania, co szczególnie gryzło w uszy we fragmentach na poły improwizowanych. O ile jazgotliwą i nieco kwadratową kulminację w (jeśli się nie mylę) „Rolling Stone” byłbym jeszcze w stanie przełknąć, o tyle kilkuminutowe pitolenie gitarzysty pomiędzy utworami, na które wypuścił się mniej więcej w połowie koncertu, zepsuło to, co Ulver zdołał zbudować od wejścia na scenę. Rozumiem, że facet chciał mieć swój „Pink Floyd moment”, ale po pierwsze to trzeba umieć, a po drugie, nawet jak się umie, to warto się powstrzymać.
Nie zmienia to faktu, że Ulver zaprezentował się znacznie powyżej oczekiwań. Na pewno jeszcze nie jest to rewelacyjny zespół koncertowy, jeszcze nie potrafią latać tak, jak choćby ich młodsi koledzy z Oranssi Pazuzu, ale uczestniczyłem w tym przedstawieniu z niekłamaną przyjemnością.

Ulver

Ulver

Z podobną rezerwą podchodziłem do występu Wolves In The Throne Room. Widziałem ich dawno temu, na ATP, i wtedy wyszedłem z koncertu z przeświadczeniem, że więcej wysiłku włożyli w makijaże oraz ustawienie i rozpalenie świec na scenie, niż znalezienie odpowiedniego brzmienia gitar. Byłem rozczarowany, bo nie po to tłukłem się przez pół Europy na ponoć (naprawdę) najlepszy festiwal z muzyką alternatywną, by dostać to samo, co widywałem przez ostatnią dekadę na koncertach i festiwalach z undergroundowym metalem, tylko w gorszym wykonaniu. Cóż, wiele się od tamtego czasu zmieniło. Ja przekonałem się do Wolves In The Throne Room w wersji studyjnej, oni natomiast okrzepli jako zespół na scenie. W Tilburgu zabrzmieli wspaniale, potężnie, doskonale balansując potrzeby dwóch skrajnych żywiołów swojej muzyki – smętnych, ambientowych rozlewisk i wybuchów blackmetalowej wściekłości. Wizualnie tym razem bez fajerwerków, ale z pomysłem: światło i dym robiły całą robotę. Świetny koncert, jeden z najlepszych na otwarcie festiwalu.

Big

Big Business

Miała być krótka refleksja, a ja tu już natrzaskałem trzy strony tekstu i końca nie widać. A przecież koniecznie trzeba wspomnieć o Whores. – głośnych, niesfornych, zarażających energią. Big Business – to samo plus element zabawy, w końcu więzy rodzinne z Melvins zobowiązują. Zeal & Ardor – sam jestem zaskoczony, ale na żywo to jest znacznie bardziej spójne i porywające niż w wersji studyjnej, a Manuel okazał się niezłym frontmanem. Oxbow – kocham ten chaos, ten hałas i tego wariata za mikrofonem.
Mało metalu? Tak się jakoś złożyło. A jeśli dodam, że trzy kolejne koncerty, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie to Gnaw Their Tongues (pan o wyglądzie zapuszczonego księgowego i jego towarzyszka w garsonce spuścili piekło ze smyczy), Magma (to jest jakiś ewolucyjny błąd muzyki, wątek którego nikt po nich nie podjął, uliczka ślepa, ale piękna!) i Hypnopazuzu (materiał zaaranżowany na duży, świetny skład zrobił na mnie jeszcze lepsze wrażenie niż płyta, była magia i wrażenie, że świat się skończy za kwadrans), wyjdzie na to, że Roadburn nie jest festiwalem metalowym, ale po prostu imprezą z szeroko pojmowaną muzyką alternatywną. Tymczasem to nieprawda. Bo po pierwsze można było przejść tę edycję festiwalu szlakiem zupełnie do mojego niepodobnym (ot, choćby zaliczając Baroness, Emptiness czy Memoriam) i też znakomicie się bawić, a po drugie, uważam, że Walter, szef tego cyrku, po prostu metal swój widzi ogromnym. I bardziej zwraca uwagę na rebelianckiego, mrocznego ducha tej muzyki, niż jego manifestację w postaci konkretnych brzmień czy scenicznych rytuałów.

Baroness

Baroness

Dlatego, kiedy na koncercie Dälek (super to jechało, choć nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w epoce clipping. i Death Grips nie kąsają już tak jak przed wojną, bliżej im do Portishead niż do prawdziwych radykałów) stanął obok mnie rosły młodzieniec z telewizorem DIO na plecach i zabrał się za zaciekły headbanging pod te smoliste bity, nie poczułem dysonansu poznawczego. Nie uznałem, że coś tu jest nie tak, nie na miejscu. Pomyślałem po prostu: „Oto Roadburn właśnie”.

Dance me to the end of love

„Są za starzy by tańczyć pogo“ – tak Arek Jakubik podsumowuje kolegów swoich, a już na pewno autora tekstu, Krzysztofa Vargi, w utworze tytułowym z nowej płyty zespołu Dr Misio. A może i mnie ma na myśli? Cztery dychy na karku, poważny człowiek, w świecie bywały, filoląg i dziennikarz, ojciec dzieciom – przecież nie będzie podskakiwał w tłumie i obijał się o małolatów, jak jakiś narkoman z Jarocina!
Problem jednak polega na tym, że ja za stary ani trochę się nie czuję. Może trochę za ciężki – z trudem wytrzymuję już w porządnym młynie dłużej niż trzy piosenki (siedem grindcore’owych) – przez co nie zawsze decyduję się na pląsy, ale przecież niezmiennie je uwielbiam. Pogo to zresztą tylko przystawka. Danie główne, prawdziwa koncertowa rozkosz, sowicie przyprawiona adrenaliną to crowd surfing oraz stage diving. Czyli surfowanie (albo raczej dryfowanie) na rękach tłumu, najczęściej zakończone w bezpiecznej przystani szerokich ramion ochroniarza, czyhającego na nas pod sceną, a także ze sceny owej skakanie na główkę.

Dobrze pamiętam swój pierwszy stage diving – rzecz działa się na koncercie Kolaborantów w krośnieńskim WDK. Zapamiętałem to nie tylko dlatego, że długo zbierałem się na ów akt odwagi, ale również dlatego, że po dwóch czy trzech udanych skokach źle wymierzyłem – albo po prostu rzadki tłumek zdążył się rozstąpić – i efektowny swój lot zakończyłem na posadzce. Dwie godziny później, gdy wróciłem do domu, mama przywitała mnie lamentem:
– Jezus Maria, pobili cię!
– Nieee, mamo, nikt mnie nie pobił. Ja sam… – uspokoiłem rodzicielkę, wyjaśniając, że rozbity łuk brwiowy to pochodna nie do końca udanego stage divingu, a nie prezent od krośnieńskich łobuzów.
– Sam?! Nie jesteś chyba taki głupi?
No cóż, mamo, sorry, ale później wielokrotnie udowadniałem, że jednak jestem. Może przez ten pierwszy upadek na łeb 😉

Przemek Gulda streścił niedawno w swoim tekście dyskusję, która przetoczyła się przez amerykańskie media i dotyczyła zbyt brutalnej zabawy na koncertach. Zżymał się przy tym, że w Polsce nikt nie podjął tematu. A nie podjął, moim zdaniem, bo problem nie istnieje – nawet kiedy jest ostro, to jest w gruncie rzeczy grzecznie, bo na większości koncertów ochrona skutecznie uniemożliwia amatorom mocnych wrażeń rozwinięcie skrzydeł. No, ale dobrze, skoro ojczyzna wzywa, to dorzucę swoje trzy grosze, tym bardziej, że moim zdaniem…

Pogo powinno być brutalne.

Proszę go nie cywilizować, nie regulować, nie uchwalać i nie egzekwować stosownych paragrafów. Gdybym chciał tańczyć krakowiaka albo kontredansa, nie wspinałbym się na scenę na metalowych i punkowych koncertach, korzystając z chwili nieuwagi ochroniarzy (raz tylko robiłem to na legalu, bo bramkarze byli kumplami – na koncercie Illusion i Flapjack w Rzeszowie, prawie 20 lat temu – ale sobie wtedy polatałem!), nie obijałbym się o pod sceną o chudzielców i grubasów, nie przewracał i nie był przewracany. Uczucia euforii, jakie towarzyszy trwającej kilka minut podróży na rękach tłumu, w trakcie koncertu Slayera na wielkim festiwalu (With Full Force na ten przykład), nawet nie zamierzam próbować oddać słowami – sądzę, że ludzie, którzy uprawiają sporty ekstremalne są w stanie mnie zrozumieć. Wtedy nie jest ważne, gdzie i kiedy się wyląduje, ani to czy będzie bolało – liczy się sam lot i nic oprócz lotu się nie liczy.

Pod sceną bywa ostro, ale też nie trzeba się pchać w środek młyna, jeśli ktoś nie ma ochoty lub sił na tę mało wyrafinowaną zabawę. Bardzo rzadko – może spotkałem się z tym ze dwa, trzy razy w życiu – wir korpusów i kończyn wciąga kogoś, kto nie ma na to ochoty, a i tak po chwili go wypluwa. Ci natomiast, którzy sami się na to decydują, chcą żeby bolało, chcą się spocić i nabić sobie guza. To nic innego, jak pokojowy sposób na odparowanie nadmiaru złych emocji, niemal doskonały substytut bijatyki. Owszem, wypadki się zdarzają, ale mocniej można się poobijać na rowerze. A choć tego na pierwszy rzut oka nie widać, w młynie pod sceną obowiązują święte, choć niepisane, zasady – i ten sam dryblas, który przed chwilą zwalił cię z nóg, gdy tylko zobaczy cię w parterze, natychmiast cię podniesie. Żeby inni cię nie zadeptali. I żeby znowu mógł cię powalić 😉

Mądrzejsi ode mnie na pewno już wymyślili, co brakuje (oprócz piątej klepki) tym, którzy się tak bawią, ale moim zdaniem, poza wspomnianym już wentylem dla agresji, w pogo/crowd surfingu/stage divingu chodzi również o doświadczanie własnej fizyczności – oraz fizyczności innych ludzi. Przyszło mi to do głowy, gdy oglądałem film o Temple Grandin i jej „maszynie do przytulania”. Być może dzikie koncertowe harce pozwalają nam zaspokoić potrzeby, które w cywilizowanym świecie są tłumione? Drogi Przemku, nie zabieraj nam tego, tylko dlatego, że sam nie lubisz, jak ktoś się o ciebie obija. Stań obok, znajdzie się dla nas obu miejsce na każdym koncercie.

PS. Wszystkich zainteresowanych fizycznymi – mam na myśli naukę ścisłą, nie kulturę fizyczną – aspektami tego, co dzieje się pod sceną, zachęcam do pobawienia się Symulatorem Moshpitu. Najlepiej.

Moshpit

Sacrum Profanum: Z batutą i humorem

Po czym poznaję, że przyszła jesień? Żadne liście, dynie, babie lato czy inne komponenty sielskich landszaftów. Musi być już jesień, bo ruszył krakowski festiwal Sacrum Profanum.

Koncert inauguracyjny, przyznaję, bardzo udany. Bo o ile w przypadku tego festiwalu łączenie wielkich elektroników z kameralnymi orkiestrami to już żadna nowość, o tyle pomysł przedstawienia „Ufabulum” Squarepushera przy wydatnej pomocy Sinfonietta Cracovia niósł w sobie sporo ryzyka i obietnicę niezłej awantury. Tom Jenkinson, owszem, lubi rozmach i patos, ale tworzy muzykę tak twardą, surową i gęstą, że trudno było mi sobie wyobrazić, gdzie tam się jeszcze da upchać smyki i dęciaki. Mój apetyt zaostrzył dyrygent, Charles Hazlewood, który przed koncertem odgrażał się, że to nie jest zwykłe fusion, że nie chodzi o długie nuty grane za plecami gwiazdy wykonującej swoje greatest hits, że orkiestra na pierwszym planie, że zupełnie nowe myślenie…

Nie do końca tak było. Squarepusher jednak zdominował orkiestrę, nawałnicą syntetycznych bitów zagłuszając analogowe smaczki, a już na pewno odwracając od nich uwagę. Bardzo ładnie to brzmiało, w połączeniu z wizualizacjami było absolutnie przekonujące, ale nowej muzyki z tego nie będzie. Coś jak z Therionem w świecie metalu – poszli o krok dalej niż wszyscy w łączeniu brzmienia orkiestry z metalowym kopytem, ale okazało się, że następnego kroku nawet oni nie są w stanie zrobić, że dalej jest już ściana.

Doskonałym pomysłem było zestawienie tego barokowego, rozpasanego „Ufabulum” ze znacznie skromniejszymi formalnie utworami zaprezentowanymi w części pierwszej koncertu, ponoć wybranymi przez Jenkinsona. Xenakis, Benjamin, Ligeti, Messiaen… Sam pewnie nie potrafiłbym znaleźć klucza, wedle którego dobrano ich akurat w takim porządku, na szczęście Hazlewood robił za przewodnika, wyczerpująco i zabawnie (doświadczenie procentuje – ma własne audycje w radiu) objaśniając przed każdym z utworów okoliczności jego powstania, intencje kompozytora i tajemnice wykonania. Skłamałbym, gdybym powiedział, że moje Slayerem ciosane ucho było w stanie wychwycić wszystkie niuanse przez niego zapowiedziane, ale to, co usłyszałem lepiej zrozumiałem i na dłużej zapamiętam. Choć wiem, że nie wszystkim to swoiste „Z batutą i humorem” przypadło do gustu, że nie każdy – jak ja – lubi być przez labirynt muzyki współczesnej prowadzony za rękę.

Ruszył festiwal Sacrum Profanum, przed nami wiele pysznie zapowiadających się koncertów. Dobrze, że nie ma prężenia muskułów za wszelką cenę, czyli koncertów w hutniczej ocynowni. Oczywiście, to piękna, imponująca sala, można było zachwycić lud scenografią, oczarować światłami, znokautować dźwiękiem, ale nie oszukujmy się – muzyka współczesna i poszukująca elektronika to nie jest materiał na imprezę masową, nie da się nikogo na siłę uszczęśliwić. Miałem wrażenie, że te wielkie widowiska tylko odwracały uwagę od pozostałych punktów festiwalowego programu, a Sacrum Profanum warto poznać w całości.

Jakie jeszcze dary jesień nam w koszyczku niesie? Laurie Anderson, Kronos Quartet, Battles, Autechre, Lee Ranaldo… Największe przeboje (wiem, wiem…) minimalistów i huczny jubel Warpa. To będzie dobry tydzień.

Jeśli to kultura, to nie oglądamy telewizji

Z błogiej egzystencji w lepszym, festiwalowym świecie – najpierw Free Form, teraz Unsound – wyrwały mnie wczoraj dwie niezależne wypowiedzi, dwóch grubych ryb z Telewizji Polskiej.
Najpierw „Gazeta Wyborcza”, wywiad z Rafałem Rastawickim, szefem TVP2. Tutaj znajdziecie całość, ale co smakowitsze kąski pozwolę sobie zacytować. Sauté, bo musiałbym użyć słów powszechnie uważanych za wulgarne, a przecież rozmawiamy o kulturze…

„Magazyn Ekspressu Reporterów”, „Tomasz Lis na żywo”, odnowiona i ustabilizowana „Panorama” – to brak kultury?

Proszę pamiętać, że telewizja publiczna nie przerywa filmów i programów reklamami, a więc się różni od telewizji komercyjnej.

Pakowanie się w wysoką kulturę na antenie masowej i uniwersalnej nie ma dzisiaj sensu, bo zmieniła się technologia dystrybucji.

Nie jesteśmy w stanie realizować programu o literaturze co tydzień.

Dobra rozrywka, powtórzę, to też misja. Hit Festiwal został dobrze przyjęty i na dodatek nie płaciliśmy ani grosza.

Serwis Wirtualnemedia.pl zamieścił z kolei mrożącą krew w żyłach informację, że TVP rozważa wyprowadzenie Opola z Opola. Znaczy się, Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej po blisko półwieczu chcą przenieść, bo nie są zadowoleni z „poziomu finansowania organizacji festiwalu przez miasto”. I tutaj pan Jacek Snopkiewicz, przedstawiony jako dyrektor biura koordynacji programowej TVP, raczył powiedzieć, co następuje: Organizowany przez Dwójkę w tym roku w Bydgoszczy Hit Festiwal został w całości sfinansowany przez to miasto. Impreza ta nie wzbudziła zastrzeżeń. Natomiast tegoroczny festiwal w Opolu spotkał się z ostrą krytyką widzów i dziennikarzy.

Nie wiem, czy to cynizm, czy galopująca ignorancja, ale jeśli Pan Dyrektor naprawdę tego nie rozumie, to ja Panu Dyrektorowi chętnie wytłumaczę. Otóż, drogi Panie Dyrektorze, na Opolu – festiwalu, nie mieście – wszyscy psy wieszają, bo je spieprzyliście. Nie prezydent miasta i nie radny Kowalski, bo chyba nie oni odpowiadają za program imprezy, za decyzje personalne i repertuarowe, zgaduję też, że nie oni realizują transmisję. Opole wciąż jeszcze nas obchodzi, bo niektórzy z nas pamiętają, że to była impreza ważna i reprezentatywna dla polskiej piosenki, zanim zrobiliście z niej tandetną (ledwie) śpiewaną reklamę waszych głupich seriali. To, co raczy Pan Dyrektor brać za niemy zachwyt waszym Hit Festivalem jest po prostu zdrowym i automatycznym odruchem odwracania głowy od czegoś, co śmierdzi. Szkoda nam czasu i miejsca na pisanie o tym fajerwerku szmiry, skoro latem mamy w Polsce tyle znakomitych festiwali, o których istnieniu tam w telewizorze nie macie pojęcia, bo przecież kultura to dla was „Tomasz Lis Show”.
Tymczasem Opole to tradycja. Zakładam, że nie rozumiecie na Woronicza tego słowa, skoro nie rozumiecie słowa kultura. Pomogę więc – tradycja jest dobra. Tradycję należy pielęgnować, z szacunku dla przeszłych pokoleń i dla pożytku przyszłych. Tradycji nie przelicza się na pieniądze. Zresztą, nie odniosłem wrażenia, żeby na pióra w dupie i fajerwerki w Opolu wam kasy brakowało. A zdrowego rozsądku i przyzwoitości kupić się nie da, nawet gdyby władze miasta Opole oddały Panu, Panie Dyrektorze, oraz Pana koledze z Dwójki, wszystkie swoje pieniądze.

PS. A jak komuś z państwa nie chciało się czytać tego długiego wywodu, to tu ma streszczenie:

Stoliczku, nakryj się

Zimno i mokro. Ostatnio tak zmarzłem na Orkadach, których turystyczne walory opisuję w najnowszym „Przekroju”. Byłem na tych szkockich wyspach w czerwcu, jako gość festiwalu St. Magnus (dzięki uprzejmości Instytutu Adama Mickiewicza), w którego repertuarze dominuje muzyka poważna. W tym roku głównie polska – od Chopina po Mykietyna. Ale były też i inne dźwięki. Na przykład Bester Quartet, którego występ obejrzałem niestety spod półprzymkniętych powiek, wymęczony całodzienną podróżą, albo Trebunie Tutki, których widziałem na żywo po raz pierwszy i muszę przyznać, że było lepiej niż się spodziewałem. Topornie i chwilami cepeliowo, ale miało to swój urok…

Najmniej do pozostałych punktów festiwalowego programu pasował jednak performance zatytułowany „Stolik”, w wykonaniu grupy Karbido. Słyszałem wcześniej, że dobre, ale nie chciałem zagłębiać się w szczegóły, żeby sobie nie zepsuć zabawy. I rzeczywiście, bawiłem się świetnie, na tym czymś, co można – bez zdradzania szczegółów – nazwać połączeniem spektaklu teatralnego z koncertem i seansem spirytystycznym. W duchu Bogusław Schäffera, ale też Johna Cage’a i The Residents, ale ze znacznie lżejszym repertuarem, bo wypożyczonym m.in. od The Stooges i Krzysztofa Komedy. Pozornie statyczne to widowisko, ale pełne dramaturgii. Niby zabawna miniatura, taka muzyczno-teatralna anegdota, ale z drugim dnem, z możliwością głębszego przeżycia. W dodatku gratka dla majsterkowiczów, bo ten ich instrument to nie lada maszyna.

Miałem o tym napisać zaraz po powrocie, ale tak jakoś mi zeszło… i skoro do tej pory się nie rozmyśliłem, ani nie zapomniałem, znaczy, że zrobiło to na mnie wrażenie. Nie tylko na mnie zresztą – recenzje na Wyspach „Stolik” ma znakomite. Jeśli więc tylko będzie okazja, jeśli Karbido pojawią się z tym repertuarem gdzieś w pobliżu, koniecznie się wybierzcie. A oczekiwanie na łut szczęścia możecie sobie umilić słuchając płyt, które nagrali z Jurijem Andruchowyczem – „Samogon” i „Cynamon (z dodatkiem Indii)”. Też dobre.

Kierunek: Wrocław

W święta majlowałem, zamiast malować jajka. Zadałem na przykład kilka pytań tej rozwrzeszczanej wszetecznicy Jarboe, której występ z dziką rozkoszą zobaczę już w najbliższy piątek, we Wrocławiu. Po cichu licząc na głośny (chodzi o ilość decybeli, nie szum marketingowy – bo indie młodzież jakoś nie może ich odkryć) powrót Swans zadowolę się połówką nieodżałowanego nowojorskiego duetu, z tym większą ochotą, że już dwukrotnie na jej koncert się wybierałem i dwukrotnie w ostatniej chwili musiałem zmienić plany…

Jarboe będzie, obok psychodelicznych blackmetalowców z Nachtmystium, gwiazdą uwertury do drugiej edycji Asymmetry Festival, czyli konkursu Neuro Music. Rok temu zabawa była przednia, piwo smaczne, a towarzystwo znakomite. Tym razem pewnie będzie nie gorzej. Do finału konkursu zakwalifikowali się bowiem i w piątek w Firleju wystąpią: PhobH, Maszyny i Motyle (ci to już mają u mnie punkt na wejściu, za nazwę!), MOANAA, moja adrenalina, P a l m D e s e r t i Ketha. Bardzo srogi skład, żadne tam amatorskie fiu-bździu o tym, że nikt mnie nie kocha i pada deszcz…

Proszę się nie wykręcać, tylko przybywać. Choćby i koleją 😉 Nie będę odwoływał się do Waszych sumień, nie będę grzmiał z ambony, że to zacna inicjatywa, że pod prąd, że trzeba wspierać… chociaż to wszystko prawda. Powiem tylko, że jeśli szkoda wam piątkowego wieczoru i 25 peelenów (w przedsprzedaży) na taki zestaw, to ja już nie wiem, o co chodzi.

Ona temu winna..

Sezon letnich festiwali uważam za zamknięty. Choć oczywiście ostrzę sobie zęby na Sacrum Profanum, gdzie zamierzam zobaczyć najwięcej jak się da (Aphex Twina reklamować nie muszę, ale kto przegapi szokujący show Cunninghama ten kiep – bo to za chwilę będzie zakazane ;-)) i zarazem żałuję, że nie mogę być w tym samym czasie w stolicy na Skrzyżowaniu Kultur i w Łodzi na Soundedit. To nie koniec mocnych jesiennych wrażeń, by wspomnieć tylko Unsound (Sunn O))) i Biosphere – aua!), Free Form Festival, czy Ars Cameralis, którego organizatorzy jak Filip z konopi wyskoczyli z rewelacyjnym line-upem, w skład którego wchodzą m.in. Yo La Tengo (nowa płyta – „Popular Songs” – przepyszna!), Micah P. Hinson, Ramallah Underground, Grizzly Bear, Andrew Bird i… David Lynch (nie mam pojęcia w jakiej roli).
Dzieje się więc, oj dzieje, ale nie da się ukryć, że lato minęło. Poniżej więc zupełnie subiektywna, nieprzemyślana i nieostateczna lista

Dziesięciu Najmocniejszych Festiwalowych Momentów „Lato 2009”

1. Po kilkuminutowym, niepokojącym wstępie (wokalista chodził ludziom po głowach, zanim zabrzmiała jakakolwiek nutka) głośniki plunęły kyussowskim riffem, bębniarz ruszył z kopyta, wokalista rozpoczął swój lament. Zaczął się koncert Monotonix. Zakotłowało się, tłum zafalował niespokojnie, chmura piasku buchnęła w górę. Bramkarze zrobili dziwne miny. A mnie opanowało bezcenne uczucie, będące połączeniem euforii, ulgi (że jednak się udało) i lęku (że zaraz ten chaos wymknie się spod kontroli i skończę w więzieniu). To był bardzo rockandrollowy moment. Piękny 🙂

2. James do festiwalu Coke Live pasowali jak kwiatek do kożucha, ale cóż to ma za znaczenie, skoro dali jeden z najpiękniejszych koncertów sezonu? Kiedy grali „Sometimes” (…when I look deep in your eyes, I swear I can see your soul) miałem łzy w oczach.

BTW, Redaktor-Którego-Nazwiska-Nie-Wymienię-Ale-Przecież-Wiecie opowiadał potem z przejęciem, jak „ten transseksualista grający na trąbce ocierał się o Jamesa”. Łyżkami go można jeść. Za to zasłyszanej tego samego dnia anegdoty, której głównymi bohaterami są „Sometimes” i Robert Gawliński nie mogę powtórzyć, choć przednia…

3. Jestem rozdarty, niczym sosna z „Doktora Judyma”. Na jednej scenie dopiero się rozkręca Madness (jestem zachwycony, tym bardziej, że w nowych aranżach starych hitów więcej jest swingu, niż ska), a na drugą, bardzo odległą, już wchodzą Faith No More. Wybrałem Faith No More, popędziłem tam na złamanie karku, żeby nie uronić ani minutki i… teraz żałuję. Ale wiem, że gdybym zdecydował się zostać do końca występu Angoli, też bym żałował. Oby więcej takich powodów do rozpaczy.

4. Morrissey gra na bis „First of The Gang to Die”, a ja śpiewam, śmieję się i płaczę jednocześnie. Taki ze mnie wrażliwiec. Ale pół Stodoły ma to samo.

5. Jest noc. Ja idę po bruku duszy swej, a Animal Collective produkują się na jarocińskiej scenie. Jeden z najważniejszych zespołów XXI wieku gra dla garstki oddanych fanów (przetrwali deszcz, chłód i Kazika Na Żywo!) i niestety trochę liczniejszej gromadki osobników zbyt najebanych, by trafić do namiotu. Amerykanie przygotowali naprawdę intrygujący show, ale co z tego, skoro co cichsze momenty, tudzież zapowiedzi utworów zagłuszał bełkotliwy śpiew: „Ona temu winna, ona temu winna, pocałować go powinna…” Surrealistyczne doświadczenie.

6. Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa, albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.

7. Zestaw perkusyjny, którym nie wzgardziłby Dave Lombardo, za stołem DJ, przed nami Lupe Fiasco. Żadnych efektów specjalnych, kostiumów, wizualizacji. Bez nadętych tyrad pomiędzy numerami. Ale jaki koncert, uch! Świetne podkłady, doskonała dynamika i mistrzowski flow rapera z Chicago. Znakomite. Dobre wrażenie pogłębiła krótka rozmowa, którą miałem okazję przeprowadzić z Lupe po koncercie. Sympatyczny, bystry i bardzo skromny facet. Choć oczywiście zna swoją wartość. Tego samego wieczoru, na tej samej scenie, pojawił się 50 Cent ze swoją ekipą. Jaka piękna ilustracja różnicy pomiędzy treścią a formą!

8. Lubię płytę, ale takiej masakry się nie spodziewałem. Pierwszy dzień Open’era, Łąki Łan zamykają scenę w namiocie. Robią to przez dwie godziny z okładem, pozostawiając Waszego Sługę Uniżonego w stanie bliskim agonii (przez jakiś czas podskakiwałem, nie dało się ustać spokojnie), zaś małżonkę moją w euforii. Niby wiedziałem, że ci panowie to miotacze, ale tak czy owak, na żywo imponują sprawnością techniczną, wszechstronnością, zaangażowaniem, humorem i – jasna sprawa – kostiumami. Niezły lot.

9. To nie był jakiś wybitny koncert. Słońce dopiero zachodziło, dźwięk nie bardzo się zgadzał, a publiczność NA PEWNO nie przyszła na Manic Street Preachers. Ale gdyby to był lepszy koncert, pewnie wymieniłbym go na pierwszym miejscu, tak bardzo robi mi ten zespół. Nowa płyta również.

10. Myślałem, że Hali Wisły nie da się nagłośnić, ale wiking, który kręcił gałkami dla Meshuggah wykazał, że jestem dupa nie znawca. Z czego bardzo się cieszę, bo zostać przejechanym, poćwiartowanym i rozwałkowanym przez Szwedów to przeuroczy sposób na spędzenie wieczoru. Wybitny zespół, który bardzo wyraźnie wskazał innym gwiazdom Knock Out Festival (no, może poza The Dillinger Escape Plan), że ich miejsce jest w skansenie. Szkoda tylko, że naśladowców mają zwykle nieudolnych, ale to już zupełnie inna historia…

A jak tam wspomnienia sezonu u Państwa? Tylko proszę się nie skupiać nadmiernie na Radiohead, bo z zazdrości będę kasował. 😉

Nie wysłałem SMS-a

Nie wiem, może się starzeję, ale ostatnimi czasy staram się raczej widzieć szklankę do połowy pełną, niż szukać dziury w całym. Stąd moje ciepłe słowo o tegorocznych nominacjach do Fryderyków, albo szczera chęć dopatrzenia się czegoś fajnego w krajowych preselekcjach do Eurowizji. Naprawdę, starałem się.

Niestety, król jest nagi. Niektóre z konkursowych piosenek bronią się w wersji studyjnej, ale wykonane na żywo, przez wokalistów, którzy nie potrafią śpiewać, albo – myśl pozytywnie Jarku, myśl pozytywnie! – zapanować nad emocjami, przypominają raczej przegląd młodych talentów w Miejskim Domu Kultury, niż eliminacje do międzynarodowej imprezy. Choć, oczywiście, nie wszystkim należą się równie tęgie baty.
Jeśli ktoś nie przetrwał pierwszych trzech wykonawców – czyli Stachurskiego, Det Betales i Man Meadow – nie mogę go winić. Tylko dzięki odwadze lwa, uporowi osła i słynnej na trzy powiaty żelaznej konsekwencji udało mi się nie przełączyć na coś innego. „Jak dobrze wyglądać nago?”, relację z mistrzostw świata w brydża albo telezakupy Mango, cokolwiek… Białorusini z Dali byli nader sympatyczni, choć pachniało amatorszczyzną. IRA, dla odmiany, zawodowo. Niestety, piosenka żadna. Swoją drogą, ten zespół miał więcej szczęścia niż inne. Kiedy odszedł kompozytor ich pierwszych hitów, Kuba Płucisz, świetnie zastąpił go kompozytor późniejszych hitów, czyli Piotr Łukaszewski. Kiedy odszedł Łukaszewski, nikomu nie udało się go zastąpić. No, ale bez przesady, nie można trzy razy wygrać w totka.
Po zmęczonym Gadowskim na scenę wszedł bliżej mi nieznany smutny pan Chamski, chwalony za dorobek serialowy i reklamowy (ponoć zachwalał jakieś drażetki, nie wiem, kojarzyłbym go może, gdyby reklamował boczek albo piwo), i nie był nawet taki straszny. Za to ładna pani i nieładny Włoch owszem, byli bardzo straszni. Potem coś po francusku, o czekoladzie. Zupełnie bez sensu. Renton z sensem, jajami i energią, ale niestety, słabo zaśpiewany (mimo to, brawa dla jurorów za docenienie „I’m Not Sure”). Na koniec Lidia Kopania, która – jak wyznała – tak ciężko pracuje nad swoją muzyką, że nie ma czasu się zakochać. Zaśpiewała chyba najlepiej z wszystkich, ale piosenka, niestety, zupełnie bez charakteru.

Okazuje się jednak, że poziom konkursu nie był najgorszy, jeśli go porównać do popisów tzw. gwiazd, nie wiedzieć czemu upchanych pomiędzy piosenki konkursowe. Nawet przewaga playbacku nie pomogła. Taka na przykład Paulla – brzmiała jakby połknęła Edytę Górniak, ale wyglądała jak Kopciuszek po przejściach. Ktoś kto ją ubrał, umalował i wymyślił tę grzywkę, odrzucaną wprawnym szarpnięciem głowy w tył, powinien zmienić zawód. Było też Blue Cafe… Rurak-Sokal ostatnio robił w jakimś programie za eksperta, który doradzał przyszłym gwiazdom piosenki, jak nie połamać sobie nóg na krętych ścieżkach show-biznesu. Jemu z kolei ktoś powinien podpowiedzieć, że status gwiazdy zobowiązuje i publiczne prezentowanie nieistniejącej piosenki, napisanego na kolanie szkicu, chluby mu nie przynosi. A zresztą, czym ja się przejmuję?

Po którejś z kilku części koncertu (bo TVP oczywiście poszatkowała transmisję na kawałki, żeby obejść ustawę i emitować reklamy, których emitować nie powinna, bo nie wolno jej przerywać programów), pani konferansjerka obwieściła, że w transmisji na żywo najlepsze jest to, że wszystko się może zdarzyć i jest to takie ekscytujące… Fakt, czarny ekran podczas recitalu Ruslany był wielce ekscytujący, podobnie jak histeryczna reakcja realizatora, który nie miał planu B, więc spróbował puścić planszę sponsorską, ale się rozmyślił, po czym spróbował puścić autopromocję, ale się rozmyślił, więc dla odmiany spróbował puścić blok reklam, ale się rozmyślił… W tym czasie awaria w studiu została usunięta i Ruslana znowu wiła się w moim telewizorze. Nie wiem jednak, czy fajnie się wiła, bo reżyser, wyraźnie inspirowany założeniami Dogmy 95, pokazywał ją w krótkich, szarpanych, zblurowanych ujęciach, więc zamiast męczyć wzrok, zabrałem się za produkcję tego wpisu. Co poza tym? Wielokrotnie obejrzeliśmy z lotu ptaka nowy biurowiec TVP i prawdą jest to, co mówili na mieście. Równie to brzydkie, co wypasione. Połączenie siedziby linii lotniczych z kościołem i kiblem w willi nowobogackich…

Last but not least, tematem przewodnim wieczoru były, z racji daty, serduszka, randki i całuski, więc jeśli ktoś trafił na program przypadkiem i nie załapał się na czołówkę, mógł odnieść wrażenie, że to po prostu impreza walentynkowa. A dopóki ważniejsze będą zasuwające dołem ekranu pozdrowienia od Józia dla Rózi, dopóki ważniejsze od muzyki będą popisy baletu i sztuczny śnieg, dopóki eliminacje do Eurowizji będą przez TVP realizowane jak zawody sportowe – dopóty szanujący się artyści omijać będą tę imprezę szerokim łukiem i naprawdę dobrych piosenek tam nie usłyszymy. Szkoda, bo przecież moglibyśmy 100 milionom europejskich telewidzów pokazać coś fajniejszego od Lidii Kopani.