Who the fuck is Arcade Fire?

Nie nazwałbym „The Suburbs” moją ulubioną płytą minionego roku, pewnie nawet do pierwszej dziesiątki by się nie załapała, ale cieszy mnie sukces Kanadyjczyków, bo to bez dwóch zdań najlepszy z tytułów nominowanych w tym roku do Grammy. Choć z drugiej strony, ściganie się o miano Albumu Roku w jednej z kategorii z Katy Perry przypomina bicie leżącego. Leżącego inwalidy. Związanego leżącego inwalidy.

Nie wszyscy jednak cieszą się z sukcesu Arcade Fire. Po histerii, jaka rozpętała się na twitterze i facebooku po tamtej stronie Wielkiej Wody, wnioskuję, że to werdykt bardzo kontrowersyjny. „Kim są kurwa Arcade Fire?” – pytają, niekoniecznie retorycznie, fani Eminema i Gagi. „Głupku, Arcade Fire to tytuł piosenki, oni nazywają się Suburbs ” – odpowiadają ci, co myślą, że są lepiej poinformowani.

Nie świadczy to bynajmniej o tym, że Akademia się pomyliła, bo celniej nie wybrała od lat (dokładnie: od 2004 roku, kiedy gramofonik dostali Outkast za „Speakerboxxx/The Love Below”), ale o tym, że świat prawdziwej muzyki i teatr muzycznych celebrytów nigdy nie były bardziej odległe. Ludzie, którzy naprawdę interesują się muzyką, mogą się godzinami spierać, czy Arcade Fire czy może The National, albo czy dubstep się skończył czy przeciwnie, dopiero teraz na dobre się zaczął, i czy Janelle Monáe to nowa Badu, no i po co nam nowa Badu, skoro stara sprawia wrażenie nówki, nie śmiganej… Ale w mainstreamowych mediach tej muzyki nie ma. Nie istnieje. Nie to, że jest rzadko grana. Albo nawet, że w ogóle nie jest grana. Nikt nigdy nie zająknie się o istnieniu najważniejszych płyt, wykonawców czy nurtów muzycznych. Hoduje się za to jakieś takie wyroby piosenkarskopodobne, które funkcjonują głównie w tabloidach, telewizorach, w serwisach plotkarskich. Ogłupiona publiczność takich mediów myśli, że tylko tu jest życie i potem widząc, że Grammy dostaje jakieś Arcade Fire czuje się po prostu wydymana. No bo jakże to tak? Dlaczego nie powiedzieliście nam, że istnieje jakieś Arcade Fire, które można lubić? Oszukiwaliście nas cały rok, tłumacząc, że najważniejsi są Bieber i Perry, a teraz co, pewnie się tam na raucie po rozdaniu nagród z nas naśmiewacie…

Owszem, są artyści łączący oba światy – Kanye West najlepszym przykładem – ale wydaje mi się, że nie tyle je łączą, co siebie potrafią rozdzielić i w razie potrzeby założyć inną maskę, zrobić inną minę, każdemu według potrzeb. Pajac West nie imponuje temu samemu – tfu! – targetowi, co West, który jest kumplem Bon Ivera.

Wiem, żadne to odkrycie, ale jakoś wciąż nie mogę się do tej dychotomii przyzwyczaić, ciągle wydaje mi się, że ci przebierańce z Pudelka to też jest muzyka. Niezmiennie mam poczucie, że Grammy, a nawet Fryderyki są ważne i że trzeba się przejmować. Ba, nawet Eurowizję, jak ostatni frajer, uważam za imprezę muzyczną i co roku dzielnie oglądam. Dzisiaj na krajowe preselekcje też popatrzę. Z nimi na szczęście takiego problemu jak z tegorocznymi Grammy nie ma, tu nie czai się za rogiem żadne Arcade Fire (ani nawet Suburbs) dla jajogłowych. Tu nikt nam nie spieprzy szampańskiej zabawy!

I kto tu jest leszczem?

Menedżer zespołu Leszcze rozesłał wczoraj do mediów dramatyczną wiadomość następującej treści:

Udział zespołu Leszcze w Eurowizji pod znakiem zapytania
Problemy nie omijają formacji Leszcze. Koniec tygodnia okazał się dla zespołu pechowy. Ulubieńcy publiczności nie mają na czym zagrać na Krajowych Eliminacjach Konkursu Piosenki Eurowizji 2010.
Bardzo drogie, wykonane na zamówienie instrumenty zaginęły bez śladu. Zuchwała kradzież czy sprawka konkurencji? Przygotowywane w wielkiej tajemnicy, specjalnie na ten występ, dwie gitary, perkusja i fortepian, zaginęły bez śladu. Wykonała je firma z USA specjalizująca się w produkcji instrumentów do półplaybacku. Z jej usług korzystali m.in Pat Metheny, Beyonce i Lora Szafran. Zbigniew H., jedyny posiadacz tego typu instrumentów w Polsce, powiedział, że „na Eurowizję nie pożyczy”.
Czyżby ten występ miał być dla zespołu pechowy? Mimo wielu poszukiwań okazało się, że nie ma szans na odnalezienie instrumentów. Ostatni ślad prowadzi do firmy kurierskiej z Hamburga. Leszcze nie wiedzą co robić. Wydaje się, że w tej sytuacji będą musieli odwołać występ lub udawać, że grają na zwykłych instrumentach.

Informację tę powtórzyły oczywiście natychmiast wszystkie mniejsze i większe serwisy internetowe, niejeden papier też pewnie się schylił, niejedno radio w eter wieść posłało. A ja od wczoraj zachodzę w głowę, o co tu do cholery chodzi?
Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale całe życie myślałem, że półplayback to wokal na żywo plus muza z trupa. Jakie znaczenie ma, co sobie na karku zawiesi gitarzysta, albo przy jakim parapecie posadzi się klawiszowca? I o jakim w ogóle półplaybacku może być mowa w przypadku Pata Metheny’ego??
Coś mi się wydaje, że instrumenty do półplaybacku produkuje ta sama słynna firma, co kosiarki do sztucznej trawy i okulary dla kretów. Coś mi podpowiada, że Leszcze zakpiły sobie ze wszystkich, przy okazji wygrywając cenne publikacje tuż przed krajowymi preselekcjami do Eurowizji, w dodatku grając na litości publiki (Biedactwa, mieli mieć takie drogie instrumenty! Nie mają, ale i tak udają, że grają, jacy oni dzielni!).
Niezły strzał, gratuluję.

Natomiast Zbigniewa H., prawdziwego czy wyimaginowanego, czule pozdrawiam. Też bym Leszczom nie pożyczył.

Thriller zwany Eurowizją

Galeria bohaterów żywcem wyjęta z wczesnego Jeuneta, zwroty akcji jak u Finchera, poziom abstrakcji, którego Lynch mógłby pozazdrościć – i pomyśleć, że za tym arcydziełem stoi TVP! Niestety, nie chodzi o kolejny film, który mógłby być kandydatem na kandydata na Oscara, ani nawet o nowy serial pani Ilony Łepkowskiej (u Lisa mówiła, że stanowczo za dużo pracuje; niechże ktoś z telewizyjnych kadr zmusi ją do wykorzystania zaległego urlopu – błagam!). Mowa o eliminacjach do finału krajowych preselekcji konkursu Eurowizji. Wiem, kopanie leżącego jest łatwe i nieeleganckie, ale zbyt wiele wysiłku włożyłem w próbę zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi, żeby sprawę po prostu przemilczeć.

Najpierw krótkie streszczenie:
– Pierwszych czterech wykonawców (Dziewczyny, Anetę Figiel, Annę Cyzon, PIN) wybrała wyłoniona przez TVP szacowna komisja.
– Potem TVP (ale już nie wiadomo czyimi rękoma i uszyma) postanowiła wydać trzy tzw. dzikie karty, czyli zaprosić do preselekcji następujących artystów: Sunrise, Nefer i Sonic Lake.
– Następnie zespół PIN wycofał się z rywalizacji, rzekomo „w związku z koniecznością reorganizacji harmonogramu nagrań naszego najnowszego, trzeciego albumu, a co za tym idzie modyfikacją planów promocyjnych i koncertowych”.
– Złe wrażenie zostało zatarte, kiedy TVP wyciągnęła z kapelusza Iwonę Węgrowską, Leszczy oraz ZoSię.

Finał krajowych preselekcji w Walentynki, czyli za niecałe dwa tygodnie, ale jeśli myślicie, że wszystko już wiecie i że na pewno dzień przed imprezą nie pojawi się na scenie jakiś czarny koń ex machina, to pomyślcie jeszcze raz… Ale wcześniej rzućcie okiem na ten krótki fragment regulaminu:

7. Wybór wykonawców i utworów do Krajowych Eliminacji pozostawia się do uznania i decyzji wybranej przez TVP S.A. Komisji Konkursowej. TVP S.A. zaprosi do udziału w Krajowych Eliminacjach wykonawców i utwory w kolejności zajmowanych przez nich miejsc na liście rekomendacji ustalonej drogą głosowania w liczbie nie mniejszej niż cztery i nie większej niż dziesięć. (…)
9. TVP S.A. ma prawo zaproszenia do Krajowych Eliminacji, poza wykonawcami wybranymi przez Komisję Konkursową, dowolną ilość wykonawców według własnego uznania, także spośród utworów, które nie uzyskały uznania Komisji Konkursowej, a ich tożsamość zostanie podana do publicznej wiadomości najpóźniej 24 godziny przed koncertem finałowym Krajowych Eliminacji.

Tłumaczenie z prawniczego na nasze:

Wyślij SMS-a. I tak poślemy do Oslo, kogo będziemy chcieli. Wyślij SMS-a. I możecie nam skoczyć. Wyślij SMS-a.

Wycisnąć coś z Eurowizji

O słodki paradoksie! Kiedy polska reprezentacja przegrywa w piłkę kopaną, z Anglią czy Armenią, whatever, słyszę od komentatorów i czytam nazajutrz w gazetach, że co prawda dali dupy, ale w niezłym stylu i nie mamy się czego wstydzić. Pięknie, kurwa, pięknie, ale od kiedy w futbolu są noty za styl? Tu się liczy wynik. Choćby wymęczony, niechby wymodlony, nawet niezasłużony. Gol ze spalonego, strzelony ręką, albo po karnym z symulowanego faulu. W sporcie gra się po to, żeby wygrać.

Inaczej być może… Ba! Inaczej być powinno w sztuce. Nawet, gdy jest to sztuka tak niskich lotów jak muzyka popularna w pierwszej dekadzie XXI wieku. W takim konkursie jak Eurowizja moglibyśmy po prostu pochwalić się kilkoma fajnymi postaciami, zmusić od 100 do 600 milionów* bliższych i dalszych sąsiadów do wysłuchania choćby jednej dobrej polskiej piosenki. Ale nie, nic z tego. Przez parę lat z rzędu wystawialiśmy kolorowe dziwadła bez talentu, bo ktoś mądry wykombinował, że liczą się cycki, show, fajerwerki i brokat, a nie śpiewanie. Nie działało, więc ktoś równie mądry doszedł do wniosku, że skoro Edycie Górniak dawno temu poszło całkiem nieźle, to trzeba jednak stawiać na tzw. piosenkę festiwalową i już drugi rok z rzędu wysyłamy w świat wystraszone diwy, które drżącymi głosami straszą zjednoczoną Europę tymi swoimi kanciastymi „Tytanikami”. Na nikim to wrażenia nie robi, a opinię publiczną nad Wisłą znowu rozpala debata, co należy zrobić, żeby za rok osiągnąć lepszy wynik. Jak tu wyjść z półfinału (czujecie tę sportową nomenklaturę?), potem może zakwalifikować się do pierwszej dziesiątki, albo i znaleźć się na podium. Co z kolei w roku następnym da nam możliwość startu z pole position 😉

Tylko po co się wysilać? Po pierwsze, nie jesteśmy w stanie wygrać, bo nie należymy do żadnego z lokalnych sojuszy, a nasi dzielni rodacy, gęsto rozsiani po całej Europie, mają większe problemy i ambicje, niż wysyłanie esemesów na Ivana wraz z Delfinem, albo inną Isis Gee. Co dobrze o nich świadczy. Po drugie, spójrzmy prawdzie w oczy – powinniśmy się modlić, żeby nie wygrać. Wystarczy nam Euro 2012. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby zwaliła nam się jeszcze na głowy organizacja Eurowizji? W Kongresowej byśmy to zrobili, czy może na Torwarze?
Co w takim razie robić? Wycofać się z honorem na z góry upatrzone pozycje, jak sugerują defetyści? Skądże znowu! Po prostu powinniśmy przestać spinać poślady i nie traktować konkursu piosenki jak olimpiadę czy wręcz wojnę światową. Nie róbmy planów, nie wyznaczajmy ambitnych celów, po prostu pochwalmy się tym, czym warto się chwalić. Niechże tam pojedzie Reni Jusis, Ania Dąbrowska albo któraś z sióstr Przybysz. Może Hey, Myslovitz lub Voo Voo? Lipnicka z Porterem, Mitch & Mitch z Wodeckim, Gaba Kulka? Niech nas zobaczą 🙂 I nie mówcie mi, że na Eurowizji musi być różowe gówno, że inaczej nie da rady. Francję mogli reprezentować Sébastien Tellier albo Patricia Kaas i jakoś korony im z głów nie pospadały. Za to jednym strzałem Kaas nieźle podpromowała sobie w kilkudziesięciu krajach wydaną przed momentem nową płytę…

Nie czekam na wyniki głosowania. Kogo to obchodzi?

*dane za Wikipedią, a warto wiedzieć, że konkurs pokazywany jest nie tylko w Europie. W USA, Kanadzie, Australii, Indiach, Korei Południowej i paru innych krajach też.

Zamiast Eurowizji

Ludzie pytają mnie, co sądzę o randce Nergala z Królową. Oczywiście, nie rozumiem jak można pić Warkę Strong. Poza tym, wymyśliłem dowcip:
– Co zrobił Radek, kiedy dowiedział się, że Doda romansuje z Nerem?
– Założył zespół. Iron Majdan.

Słabe? Przykro mi, ale to wszystko, na co mnie stać.

Ostatnio zastanawiałem się, skąd brać gwiazdy na akademie i proszę – holenderski zespół Hail Of Bullets (nowy fetysz metalowców zafascynowanych oldskulowym brzmieniem, założony przez byłych muzyków Gorefest, Asphyx i Thanatosa) zapowiada mini-album zatytułowany „Warsaw Rising”. Utwór tytułowy jest oczywiście „tragiczną opowieścią o krwawym powstaniu warszawskim w 1944 roku”. Premiera latem, więc Muzeum Powstania Warszawskiego śmiało może Hail Of Bullets ściągać, akurat zbiegnie się to z czasem promocji płyty.
Boję się tylko, jaka będzie odpowiedź Sabaton, kiedy dowiedzą się, że Polacy mają już nowych ulubionych metalowców. Proponuję odpuścić tematykę wojenną i nagrać album koncepcyjny oparty na „Nad Niemnem”, albo chociaż serię singli poświęconą nowelkom pozytywistycznym: „Dym”, „Janko Muzykant”, „Dobra pani”, „Mendel Gdański”, „Nasza szkapa”… Pieśni ku czci polskiego oręża można wykonywać tylko z okazji ważnych rocznic, a z takim repertuarem mogliby śmiało ruszyć w trasę po salach gimnastycznych.

Piszę te pierdoły, bo muszę się czymś zająć w trakcie transmisji półfinałów Eurowizji. Nie wiem, czy obniżyła mi się tolerancja, czy jest tak źle, jak jeszcze nigdy nie było? Pal licho piosenki, choć mam wrażenie, że też są jeszcze gorsze, niż w latach ubiegłych. Ale kostiumy i choreo w tym roku, to dopiero jest masakra! Ktoś z was widział Albanię? Nimfetka w stroju baletnicy, potwór z Błękitnej Laguny, dwóch wojowników ninja z makijażem á la Joker plus niewieści chórek z tragedii antycznej rodem. Ukrainka jak z seks szopu, uwięziona w jakichś trybach, z których porywają ją rzymscy wojacy. Girlsband z Irlandii przebrany za zespół rockowy. Na koniec Holandia. Mój Boże, co to jest?! Nie umiem tego opisać… Na tym tle Lidia Kopania była do bólu zwyczajna. Ale dała radę, nie musimy się wstydzić. Niezależnie od tego, czy przejdzie dalej, czy nie.

Holubsti w sosie pomidorowym

Czytam „Gargulca” Andrew Davidsona, bo chcę wiedzieć, co się teraz podoba, w dodatku ponoć pod każdą szerokością geograficzną. No i znowu nic z tego nie rozumiem, podobnie jak nie pojąłem na czym polega fenomen „Alchemika” czy „Cienia wiatru”, choć z trojga złego bez cienia wahania wybieram „Gargulca”. Nie jest aż tak pretensjonalny i gładko wchodzi, pozostałe dwie książki ledwie zmęczyłem.
W gardle stanął mi tylko opis uczty przygotowanej przez Marianne w szpitalu. A konkretnie ten fragment: Wreszcie kulinarny ukłon w stronę Rosji: warieniki (czyli po prostu pierogi) przystrojone szklistymi plastrami cebuli i holubsti (napęczniałe ryżem ruloniki kapusty) w kwaskowatym sosie pomidorowym.
Jak to możliwe, że tłumaczka, korektorzy i redaktorzy pospołu nie wpadli na to, że holubsti to po prostu – i po polsku – gołąbki? Tak bardzo jesteśmy językowo i kulturowo nastrojeni na Amerykę i w ogóle Zachód, że nie rozpoznajemy już nawet własnych słów? Dobrze, że chociaż perogy spolszczyli…

Znacznie bardziej powszechna, a przez to jeszcze bardziej wkurzająca, jest ignorancja rodaków (w tym niestety mediów) w sprawie polskojęzycznej transkrypcji nazwisk zza naszej wschodniej granicy. Obrzydliwie rozleniwieni googlem i wikipedią piszemy tak, jak piszą Anglicy (a robią to, żeby ułatwić sobie czytanie, mają przecież kompletnie inny system fonologiczny, niż języki słowiańskie), a więc Tchaikovsky i Baryshnikov, zamiast Czajkowski i Barysznikow. No, celowo przesadzam, bo akurat te nazwiska są już w polszczyźnie utrwalone. Ale niech tylko pojawi się nowe! Sprawdźcie w prasowych relacjach sportowych, albo zapowiedziach imprez kulturalnych z udziałem artystów ze Wschodu. O, choćby tutaj: „Uważamy, iż Europejska Rada Nadawców nie potraktowała nas fair. Dostaliśmy wiele pozytywnych opinii na temat utworu z innych krajów. Dlatego też będziemy go promować w całej Europie – powiedział Stefane Mgebrishvili, lider i założyciel zespołu”. To z notki PR-owej, którą bezmyślnie przeklejają dziennikarze. Za nic im nie chce przyjść do głowy, że pan Mgebrishvili przyjedzie do nas z kraju, którego prezydentem jest pan Saakaszwili.

Swoją drogą, życzę jak najlepiej Gruzinom (Rosjanom zresztą też), ale na nieoczekiwaną karierę Stephane & 3G, w tym ich trasę po całkiem niezłych polskich klubach, patrzę ze sporym zażenowaniem. Na pewno jest w Gruzji wiele zespołów, których warto posłuchać, ale którym nigdy nie będzie dana wyprawa do Polski, bo nie mają piosenki z aluzją do Putina w refrenie. Tymczasem „We Don’t Wanna Put In” to bardzo słaby numer, z głupim w gruncie rzeczy tekstem – nie mam nic przeciwko wspieraniu dobrych Gruzinów, ale czemu musi to oznaczać promowanie złych artystów?

Nie wysłałem SMS-a

Nie wiem, może się starzeję, ale ostatnimi czasy staram się raczej widzieć szklankę do połowy pełną, niż szukać dziury w całym. Stąd moje ciepłe słowo o tegorocznych nominacjach do Fryderyków, albo szczera chęć dopatrzenia się czegoś fajnego w krajowych preselekcjach do Eurowizji. Naprawdę, starałem się.

Niestety, król jest nagi. Niektóre z konkursowych piosenek bronią się w wersji studyjnej, ale wykonane na żywo, przez wokalistów, którzy nie potrafią śpiewać, albo – myśl pozytywnie Jarku, myśl pozytywnie! – zapanować nad emocjami, przypominają raczej przegląd młodych talentów w Miejskim Domu Kultury, niż eliminacje do międzynarodowej imprezy. Choć, oczywiście, nie wszystkim należą się równie tęgie baty.
Jeśli ktoś nie przetrwał pierwszych trzech wykonawców – czyli Stachurskiego, Det Betales i Man Meadow – nie mogę go winić. Tylko dzięki odwadze lwa, uporowi osła i słynnej na trzy powiaty żelaznej konsekwencji udało mi się nie przełączyć na coś innego. „Jak dobrze wyglądać nago?”, relację z mistrzostw świata w brydża albo telezakupy Mango, cokolwiek… Białorusini z Dali byli nader sympatyczni, choć pachniało amatorszczyzną. IRA, dla odmiany, zawodowo. Niestety, piosenka żadna. Swoją drogą, ten zespół miał więcej szczęścia niż inne. Kiedy odszedł kompozytor ich pierwszych hitów, Kuba Płucisz, świetnie zastąpił go kompozytor późniejszych hitów, czyli Piotr Łukaszewski. Kiedy odszedł Łukaszewski, nikomu nie udało się go zastąpić. No, ale bez przesady, nie można trzy razy wygrać w totka.
Po zmęczonym Gadowskim na scenę wszedł bliżej mi nieznany smutny pan Chamski, chwalony za dorobek serialowy i reklamowy (ponoć zachwalał jakieś drażetki, nie wiem, kojarzyłbym go może, gdyby reklamował boczek albo piwo), i nie był nawet taki straszny. Za to ładna pani i nieładny Włoch owszem, byli bardzo straszni. Potem coś po francusku, o czekoladzie. Zupełnie bez sensu. Renton z sensem, jajami i energią, ale niestety, słabo zaśpiewany (mimo to, brawa dla jurorów za docenienie „I’m Not Sure”). Na koniec Lidia Kopania, która – jak wyznała – tak ciężko pracuje nad swoją muzyką, że nie ma czasu się zakochać. Zaśpiewała chyba najlepiej z wszystkich, ale piosenka, niestety, zupełnie bez charakteru.

Okazuje się jednak, że poziom konkursu nie był najgorszy, jeśli go porównać do popisów tzw. gwiazd, nie wiedzieć czemu upchanych pomiędzy piosenki konkursowe. Nawet przewaga playbacku nie pomogła. Taka na przykład Paulla – brzmiała jakby połknęła Edytę Górniak, ale wyglądała jak Kopciuszek po przejściach. Ktoś kto ją ubrał, umalował i wymyślił tę grzywkę, odrzucaną wprawnym szarpnięciem głowy w tył, powinien zmienić zawód. Było też Blue Cafe… Rurak-Sokal ostatnio robił w jakimś programie za eksperta, który doradzał przyszłym gwiazdom piosenki, jak nie połamać sobie nóg na krętych ścieżkach show-biznesu. Jemu z kolei ktoś powinien podpowiedzieć, że status gwiazdy zobowiązuje i publiczne prezentowanie nieistniejącej piosenki, napisanego na kolanie szkicu, chluby mu nie przynosi. A zresztą, czym ja się przejmuję?

Po którejś z kilku części koncertu (bo TVP oczywiście poszatkowała transmisję na kawałki, żeby obejść ustawę i emitować reklamy, których emitować nie powinna, bo nie wolno jej przerywać programów), pani konferansjerka obwieściła, że w transmisji na żywo najlepsze jest to, że wszystko się może zdarzyć i jest to takie ekscytujące… Fakt, czarny ekran podczas recitalu Ruslany był wielce ekscytujący, podobnie jak histeryczna reakcja realizatora, który nie miał planu B, więc spróbował puścić planszę sponsorską, ale się rozmyślił, po czym spróbował puścić autopromocję, ale się rozmyślił, więc dla odmiany spróbował puścić blok reklam, ale się rozmyślił… W tym czasie awaria w studiu została usunięta i Ruslana znowu wiła się w moim telewizorze. Nie wiem jednak, czy fajnie się wiła, bo reżyser, wyraźnie inspirowany założeniami Dogmy 95, pokazywał ją w krótkich, szarpanych, zblurowanych ujęciach, więc zamiast męczyć wzrok, zabrałem się za produkcję tego wpisu. Co poza tym? Wielokrotnie obejrzeliśmy z lotu ptaka nowy biurowiec TVP i prawdą jest to, co mówili na mieście. Równie to brzydkie, co wypasione. Połączenie siedziby linii lotniczych z kościołem i kiblem w willi nowobogackich…

Last but not least, tematem przewodnim wieczoru były, z racji daty, serduszka, randki i całuski, więc jeśli ktoś trafił na program przypadkiem i nie załapał się na czołówkę, mógł odnieść wrażenie, że to po prostu impreza walentynkowa. A dopóki ważniejsze będą zasuwające dołem ekranu pozdrowienia od Józia dla Rózi, dopóki ważniejsze od muzyki będą popisy baletu i sztuczny śnieg, dopóki eliminacje do Eurowizji będą przez TVP realizowane jak zawody sportowe – dopóty szanujący się artyści omijać będą tę imprezę szerokim łukiem i naprawdę dobrych piosenek tam nie usłyszymy. Szkoda, bo przecież moglibyśmy 100 milionom europejskich telewidzów pokazać coś fajniejszego od Lidii Kopani.

Fińska Demokratyczna Republika Metalowa

Nie widziałem finału polskich eliminacji do Eurowizji i nie żałuję. Dramatyczne zmagania Nataszy Urbańskiej z Isis Gee ominęły mnie, bo w olsztyńskim pubie Beczka spożywałem zupę gulaszową i piwo w towarzystwie pierwszego składu zespołu Vader, który zarzucił mnie wspomnieniami z czasów równie zamierzchłych, co bohaterskich. Chcecie próbkę?

Jest rok 1986, Katowice, pierwsza Metalmania. Jeden z muzyków Vadera podąża w stronę Spodka, gdy zatrzymuje go patrol ZOMO. Prowadzą go na posterunek. Tam wielki zomowiec, widząc bujną (jak na tamte czasy) fryzurę artysty, zwraca się do niego w te słowa:

– Wiesz, kiedyś jak widziałem takie długie włosy, to je obcinałem. Ale teraz już tego nie robię…

Tu muzyk odetchnął z ulgą. Nieco przedwcześnie.

– …teraz je kurwa wyrywam!

Dobre, co? Więcej podobnych perełek w książce, która ukaże się zapewne tuż po wakacjach. Ale wróćmy do Eurowizji. Otóż jeśli myślicie, że Finowie przed dwoma laty wysłali na konkurs formację Lordi w ramach kosztownego dowcipu, w ramach braku szacunku dla imprezy (a takie opinie, również podpisane przez kolegów parających się dziennikarstwem muzycznym czytuję regularnie) to pomyślcie jeszcze raz. Finowie wystawili Lordi, bo tak wygląda i brzmi muzyka pop w tym kraju. Od dobrych kilku lat listy przebojów niezmiennie okupują gwiazdy metalu i hard rocka (głównie lokalne, od HIM przez Apocalyptikę, Nightwish, 69 Eyes, Lordi właśnie, aż po Reverend Bizarre, Children Of Bodom i dziesiątki innych), a melodyjny metal stał się w Finlandii narodową specjalnością. Kiedy parę lat temu organizowałem liderowi Nightwish spotkania z dziennikarzami w Warszawie, przyszła również miła pani z fińskiej ambasady (nawiasem mówiąc okazało się później, że chrzcił ją dziadek Tuomasa, pastor), by złożyć artyście wyrazy szacunku. Wyobrażacie sobie, że polski dyplomata okazuje podobną atencję Vaderowi albo Behemothowi gdzieś tam, za górami i lasami? Finowie się swojego metalu nie wstydzą, bo po pierwsze wiedzą, że ci wszyscy spoceni oberwańcy z gitarami to świetna promocja dla kraju, a po drugie – wymierny dochód dla skarbu państwa.

Nie dziwujcie się więc, że Finlandię rok temu na Eurowizji znów reprezentowali metalowcy i że w tym roku nie będzie inaczej. Teräsbetoni do Lordi pod każdym względem daleko i z taką piosenką jak „Missä miehet ratsastaa” pewnie konkursu nie wygrają (chociaż ja esemesa wyślę, co mi tam), za to po takim występie kilkadziesiąt tysięcy płyt na starym kontynencie opchną. I o to chodzi, i tak trzymać.

Niech co Fińska Demokratyczna Republika Metalowa? Niech żyje!!!