Nie nazwałbym „The Suburbs” moją ulubioną płytą minionego roku, pewnie nawet do pierwszej dziesiątki by się nie załapała, ale cieszy mnie sukces Kanadyjczyków, bo to bez dwóch zdań najlepszy z tytułów nominowanych w tym roku do Grammy. Choć z drugiej strony, ściganie się o miano Albumu Roku w jednej z kategorii z Katy Perry przypomina bicie leżącego. Leżącego inwalidy. Związanego leżącego inwalidy.
Nie wszyscy jednak cieszą się z sukcesu Arcade Fire. Po histerii, jaka rozpętała się na twitterze i facebooku po tamtej stronie Wielkiej Wody, wnioskuję, że to werdykt bardzo kontrowersyjny. „Kim są kurwa Arcade Fire?” – pytają, niekoniecznie retorycznie, fani Eminema i Gagi. „Głupku, Arcade Fire to tytuł piosenki, oni nazywają się Suburbs ” – odpowiadają ci, co myślą, że są lepiej poinformowani.
Nie świadczy to bynajmniej o tym, że Akademia się pomyliła, bo celniej nie wybrała od lat (dokładnie: od 2004 roku, kiedy gramofonik dostali Outkast za „Speakerboxxx/The Love Below”), ale o tym, że świat prawdziwej muzyki i teatr muzycznych celebrytów nigdy nie były bardziej odległe. Ludzie, którzy naprawdę interesują się muzyką, mogą się godzinami spierać, czy Arcade Fire czy może The National, albo czy dubstep się skończył czy przeciwnie, dopiero teraz na dobre się zaczął, i czy Janelle Monáe to nowa Badu, no i po co nam nowa Badu, skoro stara sprawia wrażenie nówki, nie śmiganej… Ale w mainstreamowych mediach tej muzyki nie ma. Nie istnieje. Nie to, że jest rzadko grana. Albo nawet, że w ogóle nie jest grana. Nikt nigdy nie zająknie się o istnieniu najważniejszych płyt, wykonawców czy nurtów muzycznych. Hoduje się za to jakieś takie wyroby piosenkarskopodobne, które funkcjonują głównie w tabloidach, telewizorach, w serwisach plotkarskich. Ogłupiona publiczność takich mediów myśli, że tylko tu jest życie i potem widząc, że Grammy dostaje jakieś Arcade Fire czuje się po prostu wydymana. No bo jakże to tak? Dlaczego nie powiedzieliście nam, że istnieje jakieś Arcade Fire, które można lubić? Oszukiwaliście nas cały rok, tłumacząc, że najważniejsi są Bieber i Perry, a teraz co, pewnie się tam na raucie po rozdaniu nagród z nas naśmiewacie…
Owszem, są artyści łączący oba światy – Kanye West najlepszym przykładem – ale wydaje mi się, że nie tyle je łączą, co siebie potrafią rozdzielić i w razie potrzeby założyć inną maskę, zrobić inną minę, każdemu według potrzeb. Pajac West nie imponuje temu samemu – tfu! – targetowi, co West, który jest kumplem Bon Ivera.
Wiem, żadne to odkrycie, ale jakoś wciąż nie mogę się do tej dychotomii przyzwyczaić, ciągle wydaje mi się, że ci przebierańce z Pudelka to też jest muzyka. Niezmiennie mam poczucie, że Grammy, a nawet Fryderyki są ważne i że trzeba się przejmować. Ba, nawet Eurowizję, jak ostatni frajer, uważam za imprezę muzyczną i co roku dzielnie oglądam. Dzisiaj na krajowe preselekcje też popatrzę. Z nimi na szczęście takiego problemu jak z tegorocznymi Grammy nie ma, tu nie czai się za rogiem żadne Arcade Fire (ani nawet Suburbs) dla jajogłowych. Tu nikt nam nie spieprzy szampańskiej zabawy!