Kup „Politykę”, wsiądź do autobusu

A było to tak… W trzeciej klasie liceum profesor Klein – najlepszy nauczyciel jakiego spotkałem i w ogóle jeden z najważniejszych ludzi w moim życiu – postanowił wysłać mnie na olimpiadę polonistyczną do samego Rzeszowa. Żebym się nie zgubił po drodze, miałem w Krośnie dołączyć do dosiadającej się grupy krośnieńskiej. Tylko jak się poznamy?
– Kup sobie „Politykę” na drogę. Na pewno będziesz jedyną osobą w pekaesie z „Polityką” w ręku, a przy okazji może dowiesz się czegoś ciekawego o świecie – zaproponował Klein, z właściwą sobie delikatną nutą złośliwości.
No dobrze, ale „Politykę”? Dlaczego „Politykę”? Nie mógłbym kupić czegoś dla ludzi?! W moim domu „Polityki” się nie czytało, a nazwa pisma kojarzyła mi się jak najgorzej – jak to siedemnastolatkowi polityka – ale cóż było robić? O takie rzeczy z Edwardem nie warto było się spierać. Niech już będzie moja krzywda.

Empatyczni koledzy z klasy, a zarazem członkowie fenomenalnego zespołu Stypa – który istniał przez dwa lata, ale próby i koncerty miał tylko na długiej przerwie, w licealnej szatni – zainspirowani moim dramatycznym losem stworzyli nawet pieśń, której kawałek tekstu pamiętam do tej pory: Kup „Politykę”, wsiądź do autobusu / Wygraj olimpiadę, postaw flaszkę z musu.

Cóż, nie wygrałem. Raczej nawet jakby wręcz przeciwnie. Ale za to było bardzo miło, poznałem fajnych ludzi i… poznałem pismo, które od tamtej pory najbardziej cenię spośród wszystkich polskich tygodników opinii (choć tu oczywiście serce cicho łka za „naszym” „Przekrojem” 😉 ).

Dzisiaj sam jestem dziadkiem i mam zaszczyt współpracować z „Polityką” od – ale ten tempus fugit! – pięciu lat. To mgnienie oka ledwie i tylko garstka tekstów w porównaniu z piękną, sześćdziesięcioletnią historią dostojnej jubilatki, ale co tu dużo ukrywać, jestem dumny z tego, że mogę choćby w tak skromnym stopniu tę historię współtworzyć.

A „Polityce” życzę stu lat w dobrym zdrowiu i wysokim nakładzie.

Nie regulować odbiorników!

Przecieram ze zdumienia zaspane oczęta – Moja Adrenalina w „Dzień Dobry TVN”! Powód ku temu rzeczywiście gruby na tyle, że nawet telewizja śniadaniowa nie mogła się oprzeć. Oto bowiem na ścieżce dźwiękowej „Essential Killing”, nagrodzonego w Wenecji filmu Jerzego Skolimowskiego, pojawiły się dwa utwory warszawskiego kwartetu – „nietoleruje-bije” i „y dopatrzenia”. Ciekawa sprawa, dobrze byłoby sprawdzić, dlaczego właśnie ich pan reżyser zaszczycił swoim wyborem…

Mogło być pięknie, tym bardziej, że Mojej Adrenalinie pozwolono zagrać jeden numer w studiu. Niestety, wyszło jak zwykle – prowadzący wykorzystali wizytę grupy do powtórzenia wszystkich nieśmiesznych dowcipów i wszystkich stereotypów o metalu, jakie udało im się spamiętać.

Zaczęło się od dowcipasów, że Kindze Rusin szumi w głowie po próbie zespołu. Za to wyznanie Rafała, gitarzysty, że muzyka jest dla niego przedłużeniem medytacji, wywołało ogólną wesołość. No bo jakże to tak, tu medytacja i wyciszenie, a tu taka napierdalanka, że aż pani Kinga globusa dostała… Kiedy Bartosz Węglarczyk usłyszał, że jeden z muzyków pracuje w branży turystycznej, błysnął pytaniem: Co, sprzedajesz wycieczki do piekła?, a gdy już zespół złapał za instrumenty, nie mogło zabraknąć sakramentalnego: Prosimy nie regulować odbiorników. Bartoszu Węglarczyku, ile ty masz lat? Osiemdziesiąt? Pierwszy raz widziałeś na oczy gitarę elektryczną?

Jak na ironię, powstająca właśnie druga płyta Mojej Adrenaliny (jej roboczy tytuł brzmi „abcdefghijklmnoprstuwxyz”) opisywać będzie zjawisko nazwane przez członków zespołu „kapitulacją języka”. Trudno się dziwić, jeśli na każdym kroku mają takie źródła inspiracji.

Moja Adrenalina nie dała ciała. Zagrali świetnie, a pomiędzy błyskotliwymi żartami prowadzących, Karol i Rafał próbowali wcisnąć kilka ciekawych informacji. Niestety, wizyta grupy w „DD TVN” została wzięta przez niebieską telewizję w olbrzymi cudzysłów, brakowało tylko pędzącego dołem scrolla: Szanowni Państwo, ten stary wariat Skolimowski wpuścił ich co prawda do filmu, ale jak widzicie, to nic poważnego, to hałaśliwa zabawa małolatów. Nie interesujcie się tym. Nic tam nie ma.

Na szczęście w dalszej części programu „Dzień Dobry TVN” zajęło się już prawdziwą muzyką, robioną przez naprawdę utalentowanych artystów. Dowiedziałem się, że mistrz Rubik odnosi w Ameryce oszałamiające sukcesy, a Mezo masakrujący Grechutę parę minut później był „fajny bardzo” i Węglarczyk był szczęśliwy, że dzięki młodym ludziom piękna polska poezja żyje. No i pięknie, i dzień dobry, ja też panu redaktorowi życzę słodkiego miłego życia.

3350 x platyna i twarde negocjacje

Różnica pomiędzy faktami, a faktami prasowymi jest mniej więcej taka, jak pomiędzy okiem, a okiem cyklonu.

Czy tylko Bartek sprawdził ile płyt można sprzedać w Chinach? Artyści zagraniczni, a taki z punktu widzenia statystycznego Lee jest Bayer Full, dostają tam Złotą Płytę za 10 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, a Platynę za 20 tysięcy. Nasi specjaliści od nakrapianych majtek ogłosili więc, że zamierzają zgarnąć w Państwie Środka skromne 3350 platynowych krążków i wszyscy, od poważnych dzienników po tradycyjnie niepoważne telewizje połknęli to jak forfiter czikena. Nigdy wcześniej Bayer Full nie miał w Polsce tak dobrej prasy, nigdy tyle razy nie przygrywał na największych antenach narodowi do śniadania – wystarczyło odwołać się do naszych podszytych kompleksami snów o potędze i wymyślić historię na tyle egzotyczną, żeby nikomu nie chciało się jej zweryfikować.

Czytam tu i ówdzie – ostatnio w „Polityce”, na stronie Wojewódzkiego – o filmie „Mój mały Manhattan”, kręconym iPhonem przez niejakiego Łukasza Jacka Jakóbiaka. Na razie jest trailer, o taki. Może nie będę oceniał tego, co zobaczyłem, bo pewnie się nie znam i mój mały Bronx bardzo się od małego Manhattanu pana Jakóbiaka różni, ale zaciekawiły mnie doniesienia, że „trwają negocjacje z Lady GaGą”, że Lady GaGa być może wystąpi, może się zgodzi, może łaskawym okiem spojrzy. Tyle tylko, że kiedy media skwapliwie temat podchwyciły i zaczęły rozdmuchiwać ten różowy GaGowy balon, pan Jakóbiak był ledwie na etapie wysyłania do amerykańskiej wokalistki listu w butelce. A jeśli się nie uda i piosenkarka na ten żarliwy apel nie odpowie? Co robić, pewnie Lady G. trailera nie obejrzała, albo miała inne plany na ten wieczór, ale przynajmniej próbowaliśmy, dziennikarze mogą zaświadczyć.

To napisałem ja, Jarząbek Wacław, podczas krótkiej przerwy w negocjacjach z Moniką Bellucci w sprawie namiętnego romansu oraz z Davidem Bowiem, w sprawie ficzuringu na jego nowej płycie. Nie wiem tylko, czy znajdę na to wszystko czas, bo sułtan Brunei zaproponował mi prowadzenie bloga tylko na jego własny, prywatny użytek i jak się zgodzę, to obiecał mi takich Bowiech trzech na własność kupić. Ale jeszcze się muszę z brunejskiego podciągnąć, bo pan sułtan po polsku nie bardzo…

Ten sthrashny thrash

Tygodnik „Wprost” dokonał sensacyjnego odkrycia: na koncercie Metalliki nie należy się spodziewać tłumu nastolatków w czarnych koszulkach i glanach, bo „większość fanów to panowie w wieku 30-50 lat, którzy (…) marynarkę od garnituru zostawią w samochodzie”, albowiem „trash metal stał się muzyką klasy średniej”.

No więc właśnie. Pomijając oryginalność tej myśli (za 10 lat „Wprost” odkryje fanów rapu, którzy nie noszą czapek z daszkiem do tyłu i workowatych, opuszczonych w kroku spodni – dziennikarskie śledztwo pewnie już ruszyło…), chciałbym zauważyć, że poświęcając cztery strony jakiemuś zjawisku warto byłoby zajrzeć do słownika – albo chociaż do google’a, to takie trudne?! – i sprawdzić ortografię. Thrash. THRASH. T-H-R-A-S-H. Ta muzyka to thrash metal, z dwoma „h”, do cholery!

Większość polskich mediów od ćwierć wieku pisze o „trash metalu”. Jakoś zakumali, że „jazz”, a nie „jezz”, i że „punk”, nie „pank”, ale z thrashem wyraźnie im nie po drodze. Rozumiem, że przez lata można było olewać niepiśmiennych gówniarzy, słuchających tej muzyki, a poważnym czytelnikom i tak było wszystko jedno czy „thrash”, czy „trash”, czy może „fuckoffanddie”, ale autorom artykułu we „Wproście” i redaktorom tegoż trochę się jednak dziwię. Naprawdę chcecie zadzierać z klasą średnią?

To jest TRASH:

A to THRASH:

To niestety nie jedyna wpadka. Z tekstu dowiecie się również, że Metallica nagrała płytę „Ride the Lighting” – chodzi o przejażdżkę na żyrandolu? Liźniecie też trochę historii. Oto jeden z bohaterów tekstu zeznaje, że w każdą niedzielę wstawał o 6.30 rano, by słuchać w radiu audycji „Metalowe tortury”, prowadzonej przez Marka Gaszyńskiego. Godne podziwu poświęcenie, ale… w niedzielne ranki była „Muzyka młodych”, na Programie Drugim PR. Trójkowe „Metalowe tortury” były w poniedziałki, po południu i prowadził je Roman Rogowiecki (a przed nim ponoć Wojciech Mann). Bohatera tekstu pamięć mogła zawieść, to naturalne, ale dziennikarze powinni to sprawdzić. Znowu: google daje prawidłową odpowiedź w kilka sekund, bo fani trash metalu z klasy średniej są sentymentalni i wypisują to wszystko na fanowskich stronach, dyskutują na forach i nie jest to jakaś wiedza tajemna.

Ja wiem, fajnie, że „Wprost” poświęcił aż tyle miejsca na tekst o metalu, w dodatku bez straszenia ludności Rogatym (choć wtręt o satanistach z Ostrołęki – palce lizać!), ale dlaczego wyszło jak zwykle?

No dobra, już nie marudzę. Prasuję marynarę, tę co to ją zostawię w samochodzie i do zobaczenia na Bemowie, na koncercie Slayera i supportów 😉

Ty debilu, żebyś zdechł!

Nie, to nie jest moja apostrofa do kogokolwiek, nikomu tak źle nie życzę. To wdzięczność internautów, za to że ktoś próbuje dla nich opisać jakieś wydarzenie lub wydawnictwo. I nie chodzi o sprawy najwyższej wagi, nie o powódź, katastrofę w Smoleńsku, ani bezpieczeństwo energetyczne kraju… Z takimi komentarzami trzeba żyć, nawet kiedy piszesz o tym, że facet fajnie grał na gitarze.

Jeszcze w uszach mi gwiżdże po AC/DC, jeszcze wzrok mam dziki i suknię plugawą, ale relacja napisana. Żadnej tam Ameryki nie odkrywam, taki tekst to ma być raczej zaproszenie do dzielenia się wrażeniami, do wymiany opinii o koncercie, niż jakaś pogłębiona analiza.

I rzeczywiście, ludzie jak zawsze podejmują dyskusję:

– Godzina się nie zgadza. O której tan facet napisał relację? Na Bemowie pisał? Nie widziałem, żeby ktoś pisał. To jakieś oszustwo! Skandal! Zdrada! Gore!

– Hołd należy się jakimś rockmanom? Hołd celebrytom? Do czego ten świat zmierza?! Hołd to się należy strażakom, którzy na pontonach niosą pomoc powodzianom, albo polskim pilotom, którzy walczyli o Anglię i zostali zdradzeni w Jałcie.

– Znam cię, pisałeś kiedyś do Thrash’em Alla o Limbonic Art! To co ty możesz mieć do powiedzenia na temat rocka…

– I to są właśnie rządy PO! Dać ludziom igrzyska, koncerty rockowe i można Polskę rozkradać…

– Koncert był niedobry i zły, bo głośno było i toitoi się kiwał. Co to za organizacja? To skandal, nigdy już na koncert nie pójdę.

– NIE dla prezydenta Kaczyńkiego! Jak Kaczor wygra wybory to na pewno będzie chciał koncertów zakazać! Ratujmy Polskę!!!

– A co do to wogole za zespół jest? Pierwszy raz słyszę. Ktośto zna? Nie macie o czym pisać?

– PIERWSZY!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

– Głupku, AC/DC to nie rock’n’roll, Presley to rock’n’roll, ale AC/DC to metal!

– Ha frajerzy, płaciliście po 150 złotych!! Debile, ja mieszkam na Bemowie i stałem pod płotem, za darmo i wszystko widziałem i słyszałem. A potem jeszcze znalazłem pół piwa, co ktoś zgubił. Koncerty to zajebsita sprawa.

– Kiedy będzie nowa Lux Oculta?

Recenzją go!

Jakby się człowiek nie napocił, to i tak nie odwróci trendu, który znakomicie sygnalizuje sprawa recenzji filmu „Iron Cross” na łamach serwisu Variety.com. W skrócie – prestiżowy (przynajmniej do momentu ujawnienia tej afery) amerykański serwis filmowy opublikował krytyczną recenzję filmu „Iron Cross” (ostatnia rola Roya Scheidera, który robi miny i mści się na byłym SS-manie za wymordowanie rodziny), po czym… zniknął ją bezpowrotnie, bo okazało się, że producent filmu zapłacił Variety.com za promocję tytułu. Rozpętała się burza, redakcja idiotycznie tłumaczyła się z autocenzorskich zapędów, a producent jeszcze głupiej ze swoich nacisków. Przy okazji film rzeczywiście zyskał nie lada promocję, ale wcale nie stał się przez to lepszy. No i rozgorzała za Oceanem dyskusja, czy recenzjom rzeczywiście warto wierzyć, czy może temperatura ich opinii zależy wyłącznie od sygnałów płynących z działów sprzedaży. Zatrważająca perspektywa, ale jak widać, nie bezpodstawna.

O podobnych naciskach w branży muzycznej ostatnio nie słychać. Pewnie nie dlatego, że ich nie ma, ale że skala bez porównania mniejsza – na tym kurczącym się rynku, nawet w Ameryce nikt nie ma do wydania kilkuset tysięcy dolarów na promocję jednego tytułu w jednym medium. Ale oczywiście, jak ktoś płaci za reklamę, to wymaga. A że w Polsce mamy karykaturę rynku, to i musimy się zmagać z karykaturą nacisków – panie i panowie z wytwórni (nie ze wszystkich oczywiście, są w tej branży i normalni ludzie!) obrażają się i awanturują, kiedy napiszesz negatywną lub choćby chłodną recenzję płyty, nad którą twoja redakcja ma patronat.
Jeśli ktoś nie do końca kuma, wyjaśniam jeszcze raz – różnica pomiędzy Ameryką a Polską polega na tym, że w USA producent płaci kilkaset tysięcy dolarów i domaga się pozytywnej recenzji, a u nas wydawca dostaje w barterze (czyli nie wydaje na to ani grosza) reklamę o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych i… domaga się za to pozytywnej recenzji. Stanisławie Barejo, tęsknimy za Panem!

Z jednej strony czają się więc wszelkiej maści PR-owcy, którzy stają na głowach, by recenzentów w najlepszym wypadku omotać, w najgorszym po prostu skurwić i to przy udziale recenzenta owego chlebodawców – bo nie wszystkie media mają sytuację na tyle dobrą, by się po każdy grosz nie schylać i nie każdy dziennikarz czy redaktor kręgosłup na tyle prosty, by się nie ugiąć pod naporem własnego działu sprzedaży. Z drugiej zaś strony kopią pod nami dołki recenzji owych potencjalni odbiorcy, którzy zgodnym chórem twierdzą, że to przeżytek, że ich nie obchodzi, co dziennikarz sobie myśli i że wolą sobie ściągnąć muzę, przesłuchać i samemu wyrobić zdanie, niż ufać opinii jakiegoś tam tego i owego…

Ale to jeszcze nie znaczy, że recenzje nie są potrzebne! Phil Collins wyznał właśnie na łamach „Rolling Stone’a”, że niepochlebne opinie martwią go okrutnie. I jeśli dziennikarze-sadyści wciąż będą się nad jego twórczością pastwić, to on po prostu przestanie wydawać płyty.

Mamy więc misję do spełnienia, bracia recenzenci! Dopóki jest nadzieja, że jakiś Collins tego świata przejdzie do sekcji gimnastycznej, ugodzony waszą jedną gwiazdką, warto się starać…

Gdy byłem chłopcem, byłem metalowcem

Mam za sobą bardzo pracowity miesiąc. Zbyt pracowity, powiedziałbym nawet. Przed awarią fizyczną ratowały mnie rowerek i kawa (nie razem, nie oszalałem), a przed psychiczną – kilka ulubionych płyt, Sarah Silverman w telewizorze i książka, którą podczytywałem po parę stron w tramwaju, pociągu, na kiblu, w knajpie… „Hell Bent For Leather” Seba Huntera, to autobiografia brytyjskiego metalowca z małego miasteczka. Zaczyna się, gdy smarkacz odkrywa metal, a kończy, gdy zdycha jego ostatni poważny zespół, a zaczyna pierwszy poważny związek.

Ktoś w jednej z recenzji zauważył, że Hunter to taki metalowy Nick Hornby i rzeczywiście, coś jest na rzeczy – facet ma talent do pełnych humoru, ale zarazem pogłębionych historyjek obyczajowych, dla których tłem jest muzyka. O tej Hunter opowiada z pasją, ale też, dla wzmocnienia efektu komicznego, pastwi się czasem nad metalem bezlitośnie. Jeśli więc nie macie do swoich skórzanych portek i specjalnych wydań płyt Manowar choć odrobiny dystansu, może jednak darujcie sobie tę książkę…

Czytając „Hell Bent For Leather” trochę zazdrościłem Hunterowi, że to on taką książkę napisał, nie ja. Tym bardziej, że kiedyś o czymś podobnym myślałem, ale na myśleniu się skończyło. Pocieszam się zresztą, że nie mógłbym napisać czegoś równie okrutnego i zabawnego, bo ja wciąż w tym tkwię. Już nie po uszy i nawet nie po pas, ale jednak tkwię i jest mi z tym całkiem dobrze. Tymczasem Seb w pewnym momencie doznał olśnienia i z dnia na dzień zostawił cały ten metal za sobą, jak twierdzi bez większego żalu. Cóż, koleś był fanem głównie glam metalu, więc się nie dziwię… Kac, który musi przyjść po paru latach na glammetalowej diecie musi być potworny 🙂

Jurny juror

Starość też radość. Kiedyś sam startowałem w niezliczonej ilości konkursów (od plastycznych na koloniach, aż po taki jeden, w którym trzeba było zrobić cover zespołu Perfect, więc wykonaliśmy, z raczkującą wtedy grupą LO, blackmetalową wersję „Nie patrz jak ja tańczę” ;-)), dzisiaj częściej zasiadam w jury. I cieszy mnie to, bo póki co biorę udział w samych fajnych przedsięwzięciach i w dodatku w zacnym towarzystwie.

Przed chwilą oddałem swoje – tylko trzy?!! doskonałych fot tam jest dużo więcej – głosy na Koncertową Fotografię Roku 2009. Tu możecie sobie pooglądać, powspominać i też wziąć udział w zabawie. Super sprawa i bardzo czujni państwo za tym stoją. Cieszę się, że ta zacna inicjatywa nie tylko przetrwała, ale wyraźnie się rozwija. To nie tylko integruje środowisko, ale też pomoże paniom i panom fosiarzom popodglądać się nawzajem i po prostu robić lepsze zdjęcia. Polska potęgą w fotografii koncertowej? Czemu nie, to zacna dyscyplina, trzymam kciuki…

A już wieczorem zasiadam w kolejnym jury. W krakowskiej Rotundzie odbędzie się drugi, koncertowy etap 7. Przeglądu Kapel Studenckich. Półfinaliści są naprawdę OK, więc warto przyjść i posłuchać. Tych mniej fajnych i zupełnie niefajnych odsialiśmy podczas kilkugodzinnej narady przed dwoma tygodniami, kiedy to z uwagą i większą lub mniejszą przyjemnością słuchaliśmy nadesłanych nagrań…
Szkoda, że większość zespołów, nawet jeśli potrafi grać, gra takie bzdury. Muzycy, słuchajcie muzyki! Nie tylko tej, którą sami gracie i nie tylko tych trzech płyt, które pokochaliście w liceum – słuchajcie też nowych rzeczy (nawet jeśli mają po 30 lat, ważne, żeby dla was były nowe), szukajcie, podglądajcie innych, wyciągajcie wnioski. Co z tego, że potraficie zagrać ładne solówki, skoro brzmi to jak jakieś popłuczyny po Bajmie, Kulcie czy innym Biohazard?

Teraz on

Ulica Wiejska, Warszawa. Jesteśmy przed budynkiem Sejmu. Tomasz Sekielski podchodzi do Kazimierza Kutza.
Wcieliłem się w dokumentalistę, robię film – zagaja dziennikarz.
Kurwa, czy to jest dobra droga? – głośno wyraża swoje wątpliwości poseł.
Nie trzeba mu się dziwić. Dla polityków, niezależnie od przynależności partyjnej, biografii, zasług i – a może szczególnie – pielęgnowanego na co dzień wizerunku, dokument „Władcy marionetek”, pokazany wczoraj przez TVN, to nic dobrego. To grzebanie w śmietniku historii (najnowszej), to rozdrapywanie pięknie zabliźnionych ran, szukanie dziury w całym.
Owszem, można się zżymać, że Sekielski czasem zbyt długo zajmuje się pierdołami, że niektóre tanie i efekciarskie chwyty chyba przejął od bohaterów swojego filmów, że czasem za mocno jedzie Moorem, albo że opieranie dziennikarskiego śledztwa na wynurzeniach kogoś takiego jak pan Tymochowicz to nienajlepszy pomysł… Ale to wszystko nie zmienia faktu, że Tomasz Sekielski zrobił dobry film o czymś bardzo ważnym. Nie, to nie jest o politykach i ich mniej lub bardziej szkodliwych kłamstwach. To film o naszej krótkiej pamięci, o naszym grzechu zaniechania, o tym że wolimy być ładnie okłamywani, niż przyjąć na siebie trud rozliczania naszych przedstawicieli z przedwyborczych obietnic.
Jeśli tak ma wyglądać zapowiadana przez TVN rezygnacja z publicystyki, to ja poproszę o więcej. I mam nadzieję, że stacja, która zdecydowała się ten film zrealizować i pokazać, wykaże się konsekwencją i zmusi jego bohaterów do skomentowania tego, co zobaczyliśmy. Codziennie zapraszacie polityków i dajecie im mówić, co chcą. Może dla odmiany, niech powiedzą to, co powinni?

Hodowla czarnych mew

Kupiłem sobie pierwszy numer nowego czasopisma o zachwycającej, wszystko mówiącej nazwie „Czarne jest czarne. Back to Black”. – Masz już dość różu, ciągle tych samych popowych gwiazdek i przesłodzonych opowiastek o miłości? – zagaja anonimowy (nie dziwię się) redaktor we wstępniaku. No pewnie, że mam dość!

Swoje frustracje mogę odreagować:

1. Czytając komiks o „zwariowanej dwudziestopięciolatce” Nemi (która „nie boi się wyróżniać i ma w nosie opinie innych”, słucha Tori Amos, Alice Coopera i The Cure, ma kolekcję pokemonów, ubiera się na czarno i chciałaby być ninją) albo artykuł o jego autorce („Najbardziej lubiła tworzyć thrillery i horrory, ale pisanie wymagało od niej masy odwagi. Okropnie bała się bowiem stwarzanych przez siebie potworów”).

2. Wypełniając psychotest „Słodka Barbie czy mroczna wampirzyca?” („Kolor twego wnętrza to nieprzenikniona czerń. (…) Odnajdujesz się, pisząc wiersze i złote myśli”)

3. Dowiadując się „Czy mamy bać się czarnego?”(jeśli lubicie się ubierać na czarno, dobrze porozmawiać o tym z rodzicami)

4. Zachwycając się gadżetami „Bez cukru, ale z pazurem” (nie miałem pojęcia, że na topie są martwe zwierzątka, a „na ich punkcie oszalało wiele sław”, choć zawsze przeczuwałem, że padlina coś w sobie ma)

5. Robiąc sobie gothic makijaż (mam wrzucić zdjęcie?)

6. Ucząc się rysować kobietę (w następnych numerach dowiem się, jak narysować „inne stwory nie z tej ziemi”)

7. Czytając o wilkołakach, parach nie z tej ziemi, zespole Muse („nosili czarne makijaże, a swoją muzykę traktowali jako formę buntu”) lub chłopcu z Tokio Hotel („nie wyobrażam sobie już życia bez gotyckiego makijażu”)

8. Sprawdzając, czy przeżyłbym w świecie „Zmierzchu” (muszę w końcu ten film zobaczyć, chyba wiele tracę)

9. Zaglądając w przyszłość przy pomocy „Horoskopu księżycowego” (nie mam siły tego przepisywać)

10. Pękając ze śmiechu przy „Szczypcie czarnego humoru na koniec” („Pewien mężczyzna i jego żona jadąc samochodem, postanowili odpalić dynamit i wyrzucić przez okno, żeby zobaczyć, co się stanie. Nie zauważyli, że okno było zamknięte…”)

Czarne jest nowym różowym.