Ja, ogrodnik

Jedni już wiedzą, inni nie, jeszcze innych zupełnie to nie obchodzi, ale czas się i tu pochwalić, bo jest czym. Od jakiegoś czasu mam przyjemność prowadzić serwis Era Music Garden, w którym pod opiekuńczymi skrzydłami możnego mecenasa próbujemy stworzyć najciekawszy serwis o muzyce w polskiej sieci. Tylko tyle. Jak nam idzie, oceńcie sami. Ja uważam, że choć jesteśmy jeszcze na początku drogi, kierunek jest dobry…

Dumny jestem szczególnie z silnej ekipy, która Era Music Garden współtworzy. Silnej i zróżnicowanej, bo spotkali się tu – i póki co nie skaczą sobie do gardeł – reprezentanci różnych pokoleń i skrajnie różnych środowisk. Felietony piszą: Zbyszek Hołdys (to dzięki niemu tu trafiłem, ukłony) i Natalia Fiedorczuk, Małgosia Halber i Borys Dejnarowicz. I Angelika Kucińska, która ze wstydem przyznaje, że lubi Britney Spears 😉 I jeszcze Paweł Waliński, który w swoim Gabinecie Muzycznych Osobliwości wyciąga z ciemnych, zimnych i wilgotnych czeluści zapomnienia takie postaci jak GG Allin, Genesis P-Orridge czy Scott Walker. Zawsze znakomity Mariusz Herma skacze od muzyki dawnej po muzykę przyszłą, Leszek Gnoiński przepytuje luminarzy polskiej sceny, Andrzej Cała dogląda hip-hopu i r’n’b, Sebastian Lepiarz ogrania historie klubowe, jazzem zajmuje się Dionizy Piątkowski, szef Ery Jazzu, a metalowymi i rockowymi czadami – Łukasz Dunaj. I jest jeszcze Tomek Doksa (wicenaczelny EMG), Łukasz Wawro (deathmatch Sex Pistols vs Ramones wciąż przed nami!), Piotr „Makak” Szarłacki, Marcin Bieniek, Jacek Sobczyński, Janek Błaszczak, Maciek Piasecki, Mateusz Adamczyk… Do tego ekipa świetnych fotografów: Łukasz Jaszak, dwie Joanny („frota” Kurkowska & Combik), Rafał Nowakowski, Marcin Bąkiewicz, Artur Rawicz itd… Jeśli kogoś nie wymieniłem to przepraszam, ale współpracowników mamy sporo i ciągle przybywa, raduje się serce, raduje się dusza…
Ludzie to zaprawieni w bojach, z doświadczeniem wyniesionym z mediów dużych i małych, z papieru, sieci, radia i telewizji. Fani (a nierzadko i twórcy) muzyki, którym naprawdę zależy.

Jest jeszcze Zrób Głośniej! czyli rozgrywający się na stronach Era Music Garden, nieustający plebiscyt dla młodych artystów. Mogą się sprawdzić w konfrontacji ze starymi (nie chodzi o metrykę, ale o doświadczenie ;-)) wygami na warsztatach – tu na przykład czekają na nich m.in. Zbyszek Hołdys, Marek Raduli, Kostas Georgakopulos i Wojtek Olszak. Mogą dzięki udziałowi w tej zabawie trafić w roli suportu na koncert gwiazdy (Rafał Rokicki, który gra w Palladium przed Omarem Sosą właśnie z tego stawu został wyłowiony) . Mogą jeszcze to i owo, ale o wszystkim dowiecie się w odpowiednim czasie 🙂

Lada dzień ruszamy z powieścią w odcinkach (ha!) autorstwa Przemka Jurka, a ja nie dalej jak wczoraj zadebiutowałem pierwszą odsłoną felietonów zatytułowanych „Szubrycht szumi”. Miłej lektury.

Recenzją go!

Jakby się człowiek nie napocił, to i tak nie odwróci trendu, który znakomicie sygnalizuje sprawa recenzji filmu „Iron Cross” na łamach serwisu Variety.com. W skrócie – prestiżowy (przynajmniej do momentu ujawnienia tej afery) amerykański serwis filmowy opublikował krytyczną recenzję filmu „Iron Cross” (ostatnia rola Roya Scheidera, który robi miny i mści się na byłym SS-manie za wymordowanie rodziny), po czym… zniknął ją bezpowrotnie, bo okazało się, że producent filmu zapłacił Variety.com za promocję tytułu. Rozpętała się burza, redakcja idiotycznie tłumaczyła się z autocenzorskich zapędów, a producent jeszcze głupiej ze swoich nacisków. Przy okazji film rzeczywiście zyskał nie lada promocję, ale wcale nie stał się przez to lepszy. No i rozgorzała za Oceanem dyskusja, czy recenzjom rzeczywiście warto wierzyć, czy może temperatura ich opinii zależy wyłącznie od sygnałów płynących z działów sprzedaży. Zatrważająca perspektywa, ale jak widać, nie bezpodstawna.

O podobnych naciskach w branży muzycznej ostatnio nie słychać. Pewnie nie dlatego, że ich nie ma, ale że skala bez porównania mniejsza – na tym kurczącym się rynku, nawet w Ameryce nikt nie ma do wydania kilkuset tysięcy dolarów na promocję jednego tytułu w jednym medium. Ale oczywiście, jak ktoś płaci za reklamę, to wymaga. A że w Polsce mamy karykaturę rynku, to i musimy się zmagać z karykaturą nacisków – panie i panowie z wytwórni (nie ze wszystkich oczywiście, są w tej branży i normalni ludzie!) obrażają się i awanturują, kiedy napiszesz negatywną lub choćby chłodną recenzję płyty, nad którą twoja redakcja ma patronat.
Jeśli ktoś nie do końca kuma, wyjaśniam jeszcze raz – różnica pomiędzy Ameryką a Polską polega na tym, że w USA producent płaci kilkaset tysięcy dolarów i domaga się pozytywnej recenzji, a u nas wydawca dostaje w barterze (czyli nie wydaje na to ani grosza) reklamę o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych i… domaga się za to pozytywnej recenzji. Stanisławie Barejo, tęsknimy za Panem!

Z jednej strony czają się więc wszelkiej maści PR-owcy, którzy stają na głowach, by recenzentów w najlepszym wypadku omotać, w najgorszym po prostu skurwić i to przy udziale recenzenta owego chlebodawców – bo nie wszystkie media mają sytuację na tyle dobrą, by się po każdy grosz nie schylać i nie każdy dziennikarz czy redaktor kręgosłup na tyle prosty, by się nie ugiąć pod naporem własnego działu sprzedaży. Z drugiej zaś strony kopią pod nami dołki recenzji owych potencjalni odbiorcy, którzy zgodnym chórem twierdzą, że to przeżytek, że ich nie obchodzi, co dziennikarz sobie myśli i że wolą sobie ściągnąć muzę, przesłuchać i samemu wyrobić zdanie, niż ufać opinii jakiegoś tam tego i owego…

Ale to jeszcze nie znaczy, że recenzje nie są potrzebne! Phil Collins wyznał właśnie na łamach „Rolling Stone’a”, że niepochlebne opinie martwią go okrutnie. I jeśli dziennikarze-sadyści wciąż będą się nad jego twórczością pastwić, to on po prostu przestanie wydawać płyty.

Mamy więc misję do spełnienia, bracia recenzenci! Dopóki jest nadzieja, że jakiś Collins tego świata przejdzie do sekcji gimnastycznej, ugodzony waszą jedną gwiazdką, warto się starać…

Muzyka, biznes, króliczek

Piątek w Warszawie. Konferencja „Muzyka a Biznes” na SGH. Zacna inicjatywa, goście ciekawi. Najmniej podobał mi się panel, w którym sam uczestniczyłem, bo przygotowałem się do dyskusji o tym, jak internet zmieni(ł) dostęp do muzyki, a większość czasu upłynęła przedstawicielom różnych firm na prezentacji ich świetnych ofert. Z drugiej strony, i tak nie byłbym w stanie powiedzieć czegokolwiek sensownego, bo miałem taki atak alergii, że właściwie nie odrywałem chusteczki od nosa…
Chodzi jednak o to, żeby te minusy nie przysłoniły nam plusów – paru ciekawych rzeczy można się było dowiedzieć, kilka interesujących spostrzeżeń zapamiętać, garść adresów do nowopoznanych ludzi zanotować. „Muzyka a Biznes” to fajna rzecz i będę trzymał kciuki, niech im się wiedzie.

Pochwalę się przy okazji laurką, którą publicznie wystawił działowi muzycznemu „Przekroju” Piotr Kabaj, szef EMI, podczas debaty nad tym, czy polska branża muzyczna to ekstraklasa czy może zaścianek. Oczywiście, sprawa nie została jednoznacznie rozstrzygnięta (chociaż przeważały opinie, że jesteśmy – cytując Ściankowego Maćka Cieślaka – „w dupie”), ale na marginesie tej dyskusji Kabaj powiedział, że bardzo ceni dział muzyczny „Przekroju”, również za to, że piszemy o muzyce, której niemal nikt w Polsce nie słucha, że niesiemy kaganek oświaty. Jako przykład podał nasze redakcyjne podsumowanie roku – z płyt zagranicznych, jak twierdzi, znał tylko jedną, z polskich niewiele więcej. Sądzę, że dla efektu nieco przesadził (swoją drogą, ciekawe, którą miał na myśli – Them Crooked Vultures? Sonic Youth? Dave Matthews Band?), ale przesłanie było jednoznaczne: dziennikarze-pięknoduchy niech edukują, jeśli tylko chcą i mogą, ale prawdziwy rynek muzyczny jest gdzie indziej.

Fajnie, fajnie, ale w gruncie rzeczy, nie ma się z czego cieszyć. Skoro facet, który całe swoje życie poświęcił muzyce (a poświęcił, to nie jest typ biznesmena, któremu wszystko jedno, czy handluje pietruszką czy piosenkami), ma spory kłopot z rozpoznaniem terytorium, po którym się w „Przekroju” poruszamy, to co dopiero powiedzieć o statystycznym Kowalskim, o przeciętnym polskim zjadaczu muzyki? Czy on jest w stanie cokolwiek u nas dla siebie znaleźć? Pewnie nie. Może dwa razy w roku. Albo trzy. Kiedy piszę o świątecznych składankach i kiedy spuszczamy manto jakiejś beznadziejnej gwieździe z telewizora (czego nie robimy często, bo miejsca szkoda).
A ja żyłem w przeświadczeniu, że w gruncie rzeczy jesteśmy dość mainstreamowi, że idziemy bardzo szerokim frontem… W przekonaniu tym utwierdzają mnie zresztą niektórzy czytelnicy, albo opętani muzyką znajomi, o paru współpracownikach nie wspominając – raz na jakiś czas wytykają mi przegapienie jakiegoś superważnego, przełomowego, totalnie modnego zespołu, którym „już od trzech tygodni zachwyca się Pitchfork” 😉

Co robić i o czym pisać, żeby ograniczona objętościowo rubryka muzyczna tygodnika traktowała o rzeczach ważnych, wartościowych i aktualnych, ale zarazem była interesująca dla kogokolwiek poza autorami, wydawcami płyt i tą setką młodych ludzi, którzy i tak wszystko już słyszeli, a poza tym nigdy by się kupieniem gazety papierowej nie splamili? Trudne zadanie. Na szczęście z gatunku tych, w których nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go… Choć czasem westchnie człowiek ciężko, mając świadomość, że o czymkolwiek byśmy nie pisali, pan i tak kupi U2, pani „Best Smooth Jazz Ever Vol. 4”, ty chłopczyku „Letnią składankę RMF”, a ty dziewczynko „High School Musical Karaoke”. I że podobno trzeba się cieszyć, że w ogóle ktokolwiek cokolwiek jeszcze kupuje.

I kto tu jest leszczem?

Menedżer zespołu Leszcze rozesłał wczoraj do mediów dramatyczną wiadomość następującej treści:

Udział zespołu Leszcze w Eurowizji pod znakiem zapytania
Problemy nie omijają formacji Leszcze. Koniec tygodnia okazał się dla zespołu pechowy. Ulubieńcy publiczności nie mają na czym zagrać na Krajowych Eliminacjach Konkursu Piosenki Eurowizji 2010.
Bardzo drogie, wykonane na zamówienie instrumenty zaginęły bez śladu. Zuchwała kradzież czy sprawka konkurencji? Przygotowywane w wielkiej tajemnicy, specjalnie na ten występ, dwie gitary, perkusja i fortepian, zaginęły bez śladu. Wykonała je firma z USA specjalizująca się w produkcji instrumentów do półplaybacku. Z jej usług korzystali m.in Pat Metheny, Beyonce i Lora Szafran. Zbigniew H., jedyny posiadacz tego typu instrumentów w Polsce, powiedział, że „na Eurowizję nie pożyczy”.
Czyżby ten występ miał być dla zespołu pechowy? Mimo wielu poszukiwań okazało się, że nie ma szans na odnalezienie instrumentów. Ostatni ślad prowadzi do firmy kurierskiej z Hamburga. Leszcze nie wiedzą co robić. Wydaje się, że w tej sytuacji będą musieli odwołać występ lub udawać, że grają na zwykłych instrumentach.

Informację tę powtórzyły oczywiście natychmiast wszystkie mniejsze i większe serwisy internetowe, niejeden papier też pewnie się schylił, niejedno radio w eter wieść posłało. A ja od wczoraj zachodzę w głowę, o co tu do cholery chodzi?
Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale całe życie myślałem, że półplayback to wokal na żywo plus muza z trupa. Jakie znaczenie ma, co sobie na karku zawiesi gitarzysta, albo przy jakim parapecie posadzi się klawiszowca? I o jakim w ogóle półplaybacku może być mowa w przypadku Pata Metheny’ego??
Coś mi się wydaje, że instrumenty do półplaybacku produkuje ta sama słynna firma, co kosiarki do sztucznej trawy i okulary dla kretów. Coś mi podpowiada, że Leszcze zakpiły sobie ze wszystkich, przy okazji wygrywając cenne publikacje tuż przed krajowymi preselekcjami do Eurowizji, w dodatku grając na litości publiki (Biedactwa, mieli mieć takie drogie instrumenty! Nie mają, ale i tak udają, że grają, jacy oni dzielni!).
Niezły strzał, gratuluję.

Natomiast Zbigniewa H., prawdziwego czy wyimaginowanego, czule pozdrawiam. Też bym Leszczom nie pożyczył.

Komisja śledcza

Dlaczego zrobił pan stację RMF PUNK?
Po prostu uważam, że…
Kto panu to zlecił?
Nikt, ja tylko…
Czy chce pan tym zniszczyć scenę?
Ależ skąd, ja przecież…
Jak pan śmiał zestawić punka z taką korporacją? Nie rozumie pan, że ideały DIY mogą być reprezentowane tylko poprzez tak niezależne serwisy jak MySpace, Last.fm czy YouTube?
No, ale…
Chce pan się wzbogacić na emitowaniu punka i HC?
Nie, przecież ja nawet…
Nie wygląda pan na punka.
Wiem, ale…
Na żadnym forum punkowym pana nie widzieliśmy.
Bo ja niestety…
Wygląda pan na metalowca. I mamy na to kwity! Nie zaprzeczy pan, że śpiewał pan w zespole metalowym?
No nie…
I że pisał pan artykuły o metalu?
Tak, ale nie tylko, przecież ja też…
Od jak dawna słucha pan punka?
O, to już będzie…
Codziennie?
Nie, bo ja…
Wie pan, że na playliście radia jest za dużo starych rzeczy?
Ale to dopiero…
Wie pan, że jest za mało starych rzeczy?
Ale to…
Za mało hardkora!
Ale…
Za dużo hardkora!
A…
Wie pan, że zagrać Farben Lehre obok Minor Threat to jak puścić bąka w perfumerii?
Ale przecież…
Wie pan, że każdy prawdziwy punk ma te wszystkie płyty na oryginałach i ich sobie w domu z oryginałów słucha i w stronę tej rozgłośni to nawet nie splunie?
To w takim razie…
A czy wie pan, że to my jesteśmy właścicielami punka? I to my decydujemy, po której jest pan stronie? Czy wie pan, że my tu stoimy, a pan stoi tam?
To ja przepraszam, to ja może puszczę piosenkę…

PS. Wszystkim dobrym ludziom dziękuję za sugestie. Niektóre spóźnione 😉 inne bardzo cenne.

Grunt to bunt

Wiecie, dlaczego polska muzyka rockowa w swej przeważającej większości jest taka nadęta, pompatyczna i drętwa? Za mało punka! Był Jarocin, to prawda, ale poza nielicznymi wyjątkami ten polski punk był zawsze tak bardzo wsobny, przedrzeźniający i interpretujący sam siebie, że nie promieniował twórczo na inne gatunki. Jakimś Pink Floydom i Deep Purplom się stawia u nas pomniki ze spiżu, a The Clash traktuje po macoszemu, Ramones jak żart, o Undertones czy Stiff Little Fingers to już w ogóle nikt nic nie wie…

Sam musiałem zaległości z punk rocka jako stary grubas nadrabiać, choć to przecież muzyka dla chudych małolatów. Ale skoro już nadrobiłem, niechby absolutne podstawy, to postanowiłem się ze światem swoją radością podzielić.
Panie i Panowie, zapraszam do słuchania mojej autorskiej stacji radiowej:

Praca nad nią była rozkoszą wielką. Przy okazji uzupełniłem kolekcję o płyty, które zawsze chciałem mieć, a których kupno ciągle odkładałem na później, bo zawsze było coś pilniejszego (zwykle jakieś przehajpowane nowości, które i tak nudziły mi się po trzech przesłuchaniach).

To, co dzisiaj słyszycie w RMF PUNK (tutaj dla macowców) to oczywiście dopiero miły złego początek. Playlista stacji będzie na bieżąco uzupełniana, więc jeśli ktoś ma sugestie to zapraszam. Ale jest na czym i dzisiaj ucho zawiesić – od pre-punka w rodzaju The Velvet Underground, The Stooges czy Patti Smith oraz angielskiej klasyki (The Sex Pistols, The Clash, Buzzcocks, The Damned, Sham69, The Exploited, Discharge), przez amerykańskie hałasy (Minor Threat, Dead Kennedys, Black Flag, Bad Brains, Circle Jerks) i zacnych indywidualistów (Hüsker Dü, Fugazi, NoMeansNo), aż po rozmaite smaczne wynalazki – Turbonegro, GG Allina, Plasmatics, Atari Teenage Riot, nawet Slayera (no, jakże miałbym nie dać nic z „Undisputed Attitude”?!), Ministry i Napalm Death. Oczywiście, są też ulubieńcy list przebojów, jak The Offspring czy Green Day, oraz sporo polskiego punka, od tego jabolowego po Dezertera i Post Regiment.

Słuchajcie na zdrowie, byle głośno! Najlepiej w pracy, albo kiedy rodzina i sąsiedzi pójdą spać. To jest punk, nie rurki z kremem 😉

PS. A właśnie – podziękowania dla Felka i Gronka za to, że mnie skutecznie punkiem zarazili.

Dziękuję, Panie Redaktorze

Przełom czerwca i lipca 2004 roku. Wstaję wcześniej niż powinienem, bo mam pomysł na tekst. Nikt go nie zamówił, bo też w tamtym czasie nikt tekstów u mnie nie zamawiał. Owszem, pisałem sporo, do magazynu „Mystic Art”, którego w tamtym czasie byłem czymś na kształt redaktora prowadzącego, ale od dłuższego czasu rozwodzenie się o ekstremalnym metalu w prasie dla fanów takowego przestawało mi wystarczać. Po pierwsze, ze względu na pewne ograniczenia formy, choć kombinowałem jak mogłem (to na łamach „Mystic Art” zadebiutował, wówczas jako cykl felietonów-wstępniaków „Mocny w gębie”), a po drugie dlatego, że coraz mniej metalowych płyt robiło na mnie wrażenie i coraz chętniej słuchałem zupełnie innych klimatów. Zresztą, chciałem pisać nie tylko o muzyce, wydawało mi się, że o paru innych sprawach też mam coś do powiedzenia…   

Kłopot polegał jednak na tym, że nikt mnie nie chciał. A ci, co chcieli, padali jak muchy – „Machina” i „Muza” przykładem. Wymyślałem więc sobie tematy, pisałem teksty i rozsyłałem po redakcjach. Słałem je do dzienników, tygodników, miesięczników. Na adresy działów i do konkretnych redaktorów. Prawie nigdy nie dostawałem odpowiedzi, od wielkiego dzwonu „Dziękujemy, ale nie skorzystamy”, ale zdarzyło się też, że korzystali, wyciągając z mojego tekstu, co im pasowało i nawet nie dziękując. Czułem się jak pieprzony Martin Eden. I podobnie jak on byłem odporny na niepowodzenia. Nie chcą? Trudno. Może zechcą następnym razem.

Aż przyszedł wspomniany już letni poranek. Parę dni wcześniej Blabbermouth napisał o nieoczekiwanym i w sumie idiotycznym zamieszaniu wokół nazwy Decapitated, a że podobne problemy przeżywał wcześniej Anthrax, postanowiłem połączyć te historie w jednym tekście. Wysłałem go do faceta, który zajmował się muzyką w „Przekroju”, niejakiego Bartka Chacińskiego. Wcześniej nie próbowałem do niego pisać, bo „Przekrojowy” dział muzyczny wydawał mi się zbyt alternatywny, ambitny i wydumany, jak na moje postmetalowe gusta, ale wiedziałem, że inni i tak mnie nie chcą, więc postanowiłem spróbować. Zresztą, pewnie do innych też wysłałem, ale dzisiaj już nie pamiętam do kogo, bo tylko Bartek odpowiedział. Napisał, że fajny tekst i że może się przydać do zapowiedzi warszawskiego koncertu Anthrax. Byłem wpiekłowzięty. Choć kiedy to się ukazało, byłem w lekkim szoku. Redaktor Chaciński potraktował moje wypociny dość brutalnie, wywalając jakieś 70% tego, co napisałem do kosza 😉 Ale i tak byłem szczęśliwy. Bo włożyłem stopę w drzwi i nie zamierzałem jej wyjąć.

Później już poszło z górki, pisywałem do „Przekroju” coraz częściej i coraz większe teksty. Kiedy Bartek zasłużenie awansował na wicenaczelnego, oddał mi swój ukochany dział muzyczny pod opiekę. Co było dla mnie zaszczytem i wyzwaniem. Tym większym, że mamy odmienne gusta, często się różnimy i spieramy. Ale mało jest fajniejszych rzeczy od spierania się z kimś, kto po pierwsze słucha, po drugie potrafi zarówno przekonać cię do swoich racji odpowiednimi argumentami (nigdy nie wykorzystując pozycji zawodowej!), ale i ustąpić, kiedy widzi, że racji nie ma. No dobra, żeby nie było za słodko, zamknę dalszą część tej laurki w krótkich, żołnierskich słowach: Bartek to zajebiście kumaty facet i w dodatku świetny redaktor.

Wczoraj zrezygnował z pracy w „Przekroju”, podobnie jak naczelny, Jacek Kowalczyk (nie mam żadnej anegdoty w rękawie, więc mogę tylko powtórzyć to, co napisałem o jego zastępcy: fajny człowiek i świetny fachowiec, bardzo się cieszę, że miałem szczęście go poznać i pod jego przywództwem uczyć się dziennikarskiego rzemiosła). Nie powinienem i nie chcę ich decyzji komentować, ale oczywiście, bardzo żałuję. I życzę im jak najlepiej, i wiem, że cokolwiek teraz będą robić, będą to robić dobrze. Przede wszystkim jednak chciałem za te pięć lat z okładem pięknie podziękować. To był dobry czas.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

PS. Znalazłem ten tekst o Decapitated i Anthrax, dzięki któremu wszystko się zaczęło. Jeśli kogoś to interesuje, proszę bardzo. Po raz pierwszy w całości, choć dzisiaj sam bym go chętnie przyciął. Bartku, stworzyłeś potwora 😉

Głośni sojusznicy Al-Kaidy

Nazwy i teksty metalowych zespołów nie budziły nigdy zainteresowania mas. Trochę śmieszne, trochę straszne, obchodziły tylko oddanych fanów tej muzyki. Aż do 11 września 2001 roku. Wtedy zaistniało podejrzenie, że metalowcy mogą być piątą kolumną Al-Kaidy.

Pierwszy podpadł Anthrax (ang. – wąglik). Nowojorska formacja od 1981 roku występuje pod nazwą, która nikomu dotąd nie przeszkadzała. Mało kto zresztą wiedział, co tak naprawdę oznacza. Sytuacja zmieniła się w październiku 2001 roku, kiedy na Florydzie odkryto bakterie wąglika, którym rzekomo mieli posłużyć się terroryści. Wybuchła panika, a z braku lepszego celu, metalowy zespół stał się jej jedyną ofiarą.

Muzycy grupy próbowali obrócić wszystko w żart i ogłosili, że od tej pory występować będą pod szyldem Koszyk Pełen Szczeniąt. Ale że był to czas w którym w Ameryce nikt nie opowiadał dowcipów, ich deklarację wzięli serio zarówno ci, którzy domagali się zmiany nazwy, jak i obrońcy zespołu. Dymiły jeszcze zgliszcza WTC, kiedy narodowa dyskusja na temat Anthrax nabrała groteskowych rozmiarów. Spierali się dziennikarze i politycy, fora internetowe pękały w szwach od opinii poruszonych doniosłością sprawy obywateli. “Do tej pory jedyną przerażającą rzeczą związaną z nami były fryzury, które mieliśmy na okładce pierwszej płyty. Teraz nasza nazwa symbolizuje przerażenie, paranoję i śmierć. Nagle przestała być fajna” – oświadczenie lidera grupy, Scotta Iana, cytowały najpoważniejsze światowe media. – “Nie chcemy jej zmieniać, bo mamy nadzieję, że nic złego się już nie stanie i że to nie będzie koniecznie. Modlimy się o to, by ten problem przeminął raz na zawsze, byśmy mogli utyć i zestarzeć się w spokoju”. Pomimo nieco żartobliwego tonu oświadczenia, muzycy Anthrax podeszli do problemu bardzo poważnie. Adres swojej oficjalnej strony internetowej odstąpili witrynie na której publikowano informacje, jak ustrzec się wąglika, a sami zaopatrzyli się w cipro, antybiotyk zwalczający bakterię. “Nie chcę umrzeć ironiczną śmiercią” – tłumaczył dziennikarzom Ian.

Finał sprawy odbył się w atmosferze patriotycznej manifestacji. 28 listopada 2001 roku Anthrax wziął udział w charytatywnym koncercie, z którego dochód trafił do rodzin nowojorskich strażaków, poległych pod gruzami World Trade Center. Członkowie grupy specjalnie na tę okazję przywdziali kombinezony ze słowami, które ułożyły się w komunikat “Nie zmieniamy nazwy”, a przedstawiciele miejskich służb mundurowych oficjalnie wsparli muzyków całym swoim autorytetem. Jako, że ze strażakami i policjantami z Nowego Jorku nikt w Ameryce wówczas dyskutować nie śmiał, Anthrax zachował swą oryginalną nazwę. Dziś promuje płytę DVD, opatrzoną tytułem “Muzyka masowego rażenia”.

Minęły ponad dwa lata, zanim prześmiewca Howard Stern, gwiazdor amerykańskiego radia, zorientował się, że album kalifornijskiej formacji Slayer zatytułowany “Bóg nienawidzi nas wszystkich” ukazał się w ów straszny dzień – 11 września 2001 roku. Do tego współpracownik Sterna dosłuchał się w jednym z utworów ryku silników pikującego samolotu i pokrętny wniosek gotowy: “Slayer przewidział atak!”. Choć Sterna nie powinno się traktować serio i teoretycznie wszyscy o tym wiedzą, w praktyce rzesze Amerykanów czerpią wiedzę o świecie z jego programu. Slayer będzie się im już zawsze kojarzył z atakiem terrorystów na WTC.

Aby uniknąć podobnego losu popularna grupa Dream Theater naraziła się na spory wydatek, związany z wycofaniem ze sklepów całego nakładu płyty koncertowej “Live Scenes From New York”. Album, podobnie jak wydawnictwo Slayera, miał za Oceanem premierę 11 września 2001 roku. Jego okładka przedstawiała wieże WTC w płomieniach. Makabryczny zbieg okoliczności przekreśliłby karierę zespołu, gdyby nie błyskawiczna reakcja muzyków.

W ostatnich tygodniach amerykańskie media znalazły sobie nową ofiarę. Jest nią grupa Decapitated z Krosna, wykonująca bardzo szybką i brutalną odmianę metalu, zwaną death metalem. W połowie czerwca tygodnik “Entertainment Weekly”, zwany biblią amerykańskiej rozrywki, poświęcił naszym rodakom spory artykuł, w którym potępił grupę za używanie kontrowersyjnej nazwy, kojarzącej się z… egzekucją amerykańskiego jeńca Nicka Berga przez islamskich terrorystów. Tyle tylko, że nasi zdolni rodacy występują jako Ścięci od niemal 10 lat i za nic nie chcą się przyznać do wspierania terroryzmu. Nie zamierzają również zmieniać nazwy.

“Nasza nazwa nasuwa oczywiste skojarzenia i o to właśnie chodziło. Death metal to muzyka bezkompromisowa, ale tylko muzyka. Nie trzeba doszukiwać się w niej jakichkolwiek ideologii, a tym bardziej powiązań politycznych” – tłumaczy Martin, basista Decapitated. Śmieszy go nieoczekiwane zamieszanie wokół zespołu. – “Media są nieobliczalne, potrafią ze zwykłego absurdu stworzyć temat na pierwsze strony gazet, więc nie wiadomo, czego jeszcze możemy się spodziewać. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby przypisano nam przynależność do jakiejś organizacji terrorystycznej. Z drugiej strony to dla nas darmowa reklama. Amerykańscy dziennikarze oddali nam więc niemałą przysługę.”

Nie ważne jak piszą, byle by pisali – w myśl tej zasady, Decapitated rzeczywiście powinni zacierać ręce z radości. Dawno – jeżeli kiedykolwiek! – amerykańska prasa nie poświęciła wykonawcy z Polski tyle miejsca i uwagi. Lecz niechciana popularność może mieć i ciemną stronę. Decapitated koncertowali już w USA i w najbliższej przyszłości zamierzają tam powrócić. Już w lipcu będą jedną z gwiazd dorocznego festiwalu organizowanego w Milwaukee, w stanie Wisconsin. O ile urzędnik, przed którym staną po wyjściu z samolotu nie zdecyduje inaczej. Tylko od niego zależeć będzie los bezczelnych młodzieńców z dalekiego kraju, którzy chcą zrobić karierę kosztem tego nieszczęśnika Berga. Przystawi pieczątkę czy odeśle ich do domu?

“Nie wszystkim w Ameryce kojarzymy się źle, a ludzie odpowiedzialni za wydawanie wiz umożliwiających wjazd do USA musza kierować się przepisami, a nie swoimi przekonaniami czy skojarzeniami” – wierzy Martin. Ale z niecierpliwością wygląda dnia, w którym szukający dziury w całym dziennikarze zapomną o Decapitated i pogonią za nowym sensacyjnym tematem.

Mikołaj i muzyka

Jak weekend długi słucham płyt świątecznych i – poza nielicznymi wyjątkami, jak rubaszny Bob Dylan – ból targa mym trzewiem. No, ale wiadomo, przed świętami te wszystkie płyty z bałwanami i reniferami na okładkach warto opisać, bo ludzie ich w sklepach szukają, na prezenty kupują… Niech więc lepiej kupią dobrego Dylana, zamiast złego Halforda, albo nudnego Stinga.

Święta i koniec roku za pasem, pichcimy już z kolegami (i koleżanką) z „Przekroju” podsumowanie roku. Było nieźle, naprawdę nieźle… Może nawet za dobrze? Z biurka i półki obok telewizora straszą mnie większe niż zwykle sterty płyt, które w ciągu ostatnich miesięcy dostałem lub kupiłem, a których nawet nie zdążyłem przesłuchać (lub przesłuchałem pobieżnie), nie mówiąc o zrecenzowaniu. Wiele z nich to mocne średniaki, takie co to zlekceważyć szkoda, ale i na siłę szukać miejsca na łamach nie warto. Ale na pewno jest w tych stosach kompaktów niejedna perła, którą odkryję za późno. Może pod koniec grudnia, może w styczniu, zanim dla wydawców zacznie się nowy rok… A może dużo później, bo przecież niektóre płyty promocyjne premier planowanych na koniec stycznia przyjdą jeszcze przed Wigilią. Czuję wyrzuty sumienia wobec tych wszystkich (jeszcze) anonimowych dla mnie artystów, którzy tylko przez zrządzenie losu nie doczekali się recenzji albo miejsca w dorocznym rankingu. Bo wydawca przysłał płytę za późno, bo trafili na spód kupki, bo kiedy pierwszy raz słuchałem ich muzyki byłem zbyt zmęczony albo rozkojarzony, by zakumać, że trzeba im dać drugą szansę.

To co robię, z mojej żabiej perspektywy wygląda na jeden z fajniejszych zawodów świata – od rana do nocy słucham muzyki, myślę o niej, żyję nią, dzięki niej bywam tu i ówdzie, poznaję fajnych ludzi… Naprawdę, trudno mi wyobrazić sobie, że mogłoby być lepiej. Ale czasem, jak dzisiaj, dopada mnie zniechęcenie. W głośnikach The Priests chwalą Pana, później będzie jeszcze gorzej i dużo gorzej, a tymczasem wolałbym posłuchać czegoś zupełnie innego. Tylko dla siebie. Nie myśleć, nie analizować, nie notować. Po prostu cieszyć się fajnymi dźwiękami. Niestety, tempo w tej branży – szczególnie pomiędzy wakacjami a Bożym Narodzeniem – jest takie, że jeśli chce się być mniej więcej na bieżąco, można zapomnieć o słuchaniu muzyki dla przyjemności. Czuję się jak erotoman, co został ginekologiem. Jestem wniebowzięty i przerażony zarazem 😉

A Mikołaj do mnie nie przyszedł. Pewnie byłem niegrzeczny.