Szatan z rury

Poniższy wywiad miał zapowiadać koncert Lou Reeda, a właściwie Metal Machine Trio, we Wrocławiu. Niestety, niedobry Lou odwołał wizytę w Europie, więc zapowiedzi nie będzie. Szkoda jednak, by ta krótka, aczkolwiek wielce pouczająca rozmowa trafiła do kosza.

Panie i Panowie, poznajcie Ulricha Kriegera, zamieszkałego w Kalifornii niemieckiego saksofonistę, który zawsze kochał ekstremalny metal, ale nikt go nie chciał z jego obciachowym instrumentem, więc wymyślił sobie taki sposób gry na saksie, który imituje zasuwającą piekielne riffy, przesterowaną gitarę. I to wcale nie był najbardziej szalony z jego pomysłów – bo rekord pobił biorąc się za transkrypcję nutową albumu „Metal Machine Music” Lou Reeda, równie kultowego, co niesłuchalnego. Słowo honoru, ten facet rozkminił kakofonię sprzęgów, świstów i zgrzytów, wyprodukowaną w 1975 roku przez byłego gitarzystę The Velvet Underground i zapisał ją na pięciolinii! A potem wykonał z orkiestrą kameralną!!! Opłacało się – dzisiaj dzieli scenę ze swoim idolem, po godzinach zajmując się własnymi, nie mniej ciekawymi projektami. Na przykład wspólną kapelą z koleżką z Sonic Youth.
Niezły z niego model, co?

* * *

Wybacz szczerość, ale kiedy usłyszałem, że jest taki jeden Niemiec, który postanowił zrobić transkrypcję „Metal Machine Music”, pomyślałem, że to wariat.
Lou zareagował dokładnie tak samo i trochę czasu zajęło mi przekonanie go do tego projektu. Musiałem mu udowodnić, że to po pierwsze możliwe, a po drugie – że zabrzmi naprawdę świetnie. Jeśli znasz twórczość Xenakisa, Ligetiego czy Niblocka, wiesz, że takie dźwięki można uzyskać przy pomocy instrumentarium, którym dysponuje klasyczna orkiestra. Dla mnie zresztą „Metal Machine Music” zawsze brzmiało jak muzyka poważna, tyle że zagrana na gitarze. Jej transkrypcja wydawała mi się więc naturalnym krokiem.

Może i naturalnym, ale pewnie niełatwym, prawda?
Oczywiście, to było trudne. Przez kilka tygodni słuchałem tej płyty non stop na różnych kolumnach i słuchawkach, żeby wychwycić wszystkie szczegóły. Luca Venitucci [włoski pianista i akordeonista, ważna postać sceny awangardowej – JS] bardzo mi pomógł. On również uważnie przesłuchał tę płytę, sporządził notatki i porównaliśmy to, co usłyszeliśmy. Dopiero wtedy zabrałem się za aranżacje. A potem znowu słuchałem na okrągło „Metal Machine Music”, żeby sprawdzić, czy wszystko się zgadza.

Najbardziej hardkorowa płyta Lou Reeda ci nie wystarczyła, o ile wiem, zdarzyło ci się wykonywać z orkiestrą również kompozycje Merzbow, Throbbing Gristle czy… Deicide. W jaki sposób odtwarzacie bluźniercze porykiwania Bentona?
Nie ma takiej muzyki, której nie dałoby się transkrybować. Oczywiście, w przypadku takiej muzyki korzystamy ze wzmacniaczy. Wszystkie instrumenty smyczkowe nagłaśniamy piecami gitarowymi, a mikrofony traktujemy jak przedłużenie naszych instrumentów. Sam komponuję sporo muzyki na klasyczne instrumentarium, ale brzmi to jak elektronika czy noise, bo dzięki odpowiedniemu omikrofonowaniu udaje mi się wyciągać i przekształcać interesujące mnie dźwięki. Odpowiednio wzmocniona trąbka brzmi jak biały szum z komputera. Oczywiście, muzycy muszą najpierw nauczyć się odmiennego podejścia do instrumentów… Ze swoimi studentami w CalArts [Kalifornijski Instytut Sztuki – JS] utworzyłem orkiestrę Sonic Boom, z którą gramy głównie noise (Merzbow, Karkowski) i elektronikę (Alva Noto, Throbbing Gristle). W tym roku gramy również metal z 30-osobową orkiestrą, w skład której wchodzą zarówno gitary i instrument elektroniczne, jak i smyczki, klarnet czy trąbki. Gramy black metal, death, doom… Oczywiście, mamy wokalistów, ale instrumenty dęte blaszane też mogę nieźle imitować odpowiedni wokal. Prawdziwe zło! 😉

W jakich okolicznościach poznałeś Lou?
Osobiście poznaliśmy się dopiero po tym, jak zrobiłem orkiestrową wersję „Metal Machine Music”. Był zachwycony, bardzo spodobało mu się to wykonanie. Pozostaliśmy więc w kontakcie i widywaliśmy się zawsze, gdy wpadałem do Nowego Jorku, widział też koncerty mojego zespołu Text Of Light, z Lee Ranaldo z Sonic Youth. Powoli dojrzeliśmy do tego, by spróbować zagrać razem. Rok temu, w październiku, zagraliśmy pierwszy koncert jako Metal Machine Trio. Tak nam się podobało, że postanowiliśmy przekształcić jednorazowy wyskok w normalnie funkcjonujący zespół. W sierpniu tego roku mieliśmy dziesięciominutowe okienko jako MM3 podczas występu Lou Reeda na Lollapaloozie w Chicago. Poza tym, zagrałem wtedy z Lou i jego zespołem pozostałe, normalne numery. Fajnie było.

Jak się z nim pracuje? Jest taki chimeryczny, na jakiego wygląda?
Jest super. Zawsze otwarty na sugestie, oczekuje od muzyków twórczego wkładu w to, co się dzieje na scenie. Metal Machine Trio to kolektyw, w którym nie ma szefa. Razem tworzymy muzykę. Gramy próby, dyskutujemy o tym, co słyszymy, co nam się podoba. A na koncertach – sto procent improwizacji.

Nic z “Metal Machine Music”?
Nic. To zresztą częste nieporozumienie związane z Metal Machine Trio. W ogóle nie gramy materiału z tej płyty. MM3 to całkowita improwizacja. Owszem, utrzymana w duchu „Metal Machine Music”, ale zawierająca elementy noise’u, free rocka, free jazzu, ambientu, elektroniki, nawet abstrakcyjnego r’n’b. Każdy koncert jest inny. To wolna muzyka, która wdziera ci się w bebechy!

Więcej o Ulrichu Kriegerze.

W drodze

Trasa Kraków – Katowice – Warszawa – Wrocław – Kraków. Ponad 12 godzin w pociągu, do tego pięć, może sześć w autokarze. Czasem w miłym towarzystwie, zwykle zupełnie bez towarzystwa, za to z iPodem w uszach (nowy Antony, koncertowe Justice, ostatni Why?, pierwszy Homo Twist, jakiś Bob Dylan, i dalej wszystko, co się da, od Tomasza Stańki przez Macy Gray po Burzum) i książką („Czarodziejska góra” Manna, w ramach nadrabiania haniebnych lekturowych zaległości ;-)) lub gazetą (w „GW” znakomity esej o Rosji, w „Wired” bardzo ciekawy tekst o wczesnym wykrywaniu raka) na kolanach. Niemało czasu na myślenie i wystarczająco, by co ciekawsze myśli zanotować. Zimne jajecznice w hotelach, odgrzewane schabowe w Warsie, dużo piwa wieczorami, dużo coli z rana.

W Katowicach i Warszawie znów miałem okazję poczuć się metalowcem pełną gębą i było to bardzo miłe uczucie. Spotkanie z dawno nie widzianymi kumplami, męskie rozmowy o życiu do białego rana i dużo głośnej muzyki. Vader w nowym składzie daje radę. To znaczy, Paweł, nowy bębniarz daje radę, bo co do Wacka i Reyasha nigdy nie miałem wątpliwości. Jeszcze trasa, może dwie, na okrzepnięcie, na dotarcie się na zakrętach i kto wie, czy nie będzie to najsprawniejszy muzycznie skład Vadera… Nic dziwnego, że Peter odżył, jest w wyraźnie lepszym nastroju, niż pół roku temu. Puszczał mi dwa nowe numery, w wersjach demo oczywiście, bo do studia wchodzą dopiero wiosną. Jeden świetny, zdaje mi się, że nawiązujący otwarcie do „Black to the Blind”, natomiast drugi chyba nie gorszy, ale dość odmienny od tego, do czego przyzwyczaił nas Vader. Będzie dobrze.

Deicide pierwszy raz widziałem na żywo 10 lat temu. Wtedy nie byli zespołem deathmetalowym. Byli nowym Slayerem, byli nie z tej ziemi, byli wysłannikami piekieł, którzy tylko dla wygody przybrali formę istot ludzkich (bo jak tu grać kopytem na basie?!). Dopóki my wierzyliśmy w jego nadprzyrodzone pochodzenie, wszystko było w porządku, ale gdy uwierzył w nie sam Glen Benton, dobra passa minęła… Arogancja i bufonada, olewanie fanów i dziennikarzy, konflikty z innymi muzykami i członkami własnego zespołu, zrywanie umów i – last but zdecydowanie not least – trwający od „Once upon the Cross” kryzys twórczy. To wszystko zniszczyło mroczną legendę Deicide, zmiotło ich z pozycji liderów gatunku. Dzisiaj Deicide można po prostu posłuchać, nie trzeba się do nich modlić, nie trzeba się ich bać.
Zresztą jak tu się bać zespołu, w którym blond bestie Hoffmanów zastąpili wiecznie rozradowany Jack Owen oraz Ralph Santolla, ten piekielnie zdolny abnegat, który na obu koncertach, które miałem okazję widzieć, ledwie trzymał się na nogach, ale grał (prawie) bez pomyłek. W ich towarzystwie nawet Glen Benton nabrał ludzkich cech. Uśmiechał się pomiędzy utworami (!), rubasznie zagadywał publiczność i był wyraźnie zachwycony, kiedy podczas warszawskiego koncertu posypał się na niego zza kulis grad bananów i mandarynek. A kiedy już zszedł ze sceny, dołączył do trwającej na zapleczu powszechnej biesiady i popijając czerwone wino, zabawiał zgromadzonych parodiowaniem Lemmy’ego. You know I’m born to lose and gambling’s for fools… – wydzierał się z charakterystyczną chrypką. Pamiętacie, jak to było, gdy ktoś powiedział, że nie ma Świętego Mikołaja? Otóż ja w nocy z czwartku na piątek dowiedziałem się, że Glen Benton nie jest ani diabłem wcielonym, ani nawet dupkiem, jakim mi się ostatnio wydawał. Cóż za miłe rozczarowanie 😉

W piątek krótka wizyta w redakcji „Przekroju”. Te kilka zdań zamienionych z Małgosią (przywiozła mi z wycieczki do Szwecji upominek w postaci płyty I’m From Barcelona – słyszeliście kiedyś o fajniejszej szefowej? :-)), Bartkiem i Mariuszem to zawsze miłe doświadczenie. Tym bardziej, że nieraz dotyczą problemów równie fundamentalnych, co radosnych. W piątek na przykład musieliśmy zdecydować czy jeden z tekstów lepiej zilustrować zdjęciem Eryki Badu, czy może Jennifer Lopez. Zgadnijcie, kogo wybraliśmy? 😉
Wieczorem delikatna domówka u przyjaciół. Również pełna muzyki – pan domu puszczał co lepsze smakołyki ze swojej imponującej kolekcji płyt (prawie niczego nie znałem, za to prawie wszystko mi się podobało!), a dwoje obecnych tamże artystów chwaliło się swoimi nowymi nagraniami. Były ploteczki, były anegdoty, ale rozprawialiśmy też o tym, co zrobić, żeby było lepiej. Stop. Przeczytaliście uważnie ostatnie zdanie? Nie lamentowaliśmy, nie narzekaliśmy na to, jak jest źle, nie szukaliśmy winnych, nie nadmuchiwaliśmy teorii spiskowych – ale omawialiśmy mniej lub bardziej abstrakcyjne pomysły na to, co zrobić, żeby dobra muzyka w Polsce miała się jeszcze lepiej. Bardzo pozytywny wieczór.

Sobota. Wrocław. Klub Firlej. Koncert Helmet, którego kiedyś byłem wielkim fanem. Jak się jednak okazało, nie na tyle wielkim, by wytrzymać na sali więcej, niż trzy kawałki. Chociaż z miejsca, w którym stałem widziałem niewiele, muszę przyznać, że zabrzmieli świetnie – wybrałem jednak miłe towarzystwo tubylców, również związanych zawodowo z muzyką, więc większość koncertu śledziłem jednym okiem, na telebimie. Nie żałuję, bo poznałem fajnych ludzi, którzy pod górkę oraz pod wiatr pchają wózek z tymi swoimi niszowymi, niekomercyjnymi, niedzisiejszymi pomysłami. Czasem odnoszą mniejszy lub większy sukces, zwykle po prostu wychodzą na swoje, nieraz dokładają do interesu – ale i tak czerpią z tego wszystkiego radość.

Tak, to była udana podróż. Idę spać.