Minioną noc spędziliśmy z małżonką w kinowych fotelach i jeśli o mnie chodzi, tak właśnie wygląda Sylwester idealny. Szczególnie, że repertuar Kino Ars zaproponowało smakowity: na początek „La La Land”, po północy „American Honey” i „Patersona” nad ranem.
„La La Land” to musical Damiena Chazelle’a, tego od „Whiplash” (swoją drogą, epizodyczną rolę J.K. Simmonsa odbieram jako udane mrugnięcie okiem do fanów tamtego filmu). Postanowił się zrehabilitować i tym razem nie straszyć ludzi muzyką, ale przeciwnie – uczynić z niej główny pas transmisyjny historii o tym, że miłość jest super, że warto marzyć, a jak miłość spotyka marzenia to już w ogóle sky is the limit. Mamy więc bajkowe Los Angeles, mamy baristkę Mię, która bardzo chce być aktorką i Sebastiana, który jest jazzowym pianistą z aspiracjami – chce mieć klub, który będzie świątynią sztuki, nie chce grać dżobów. Fajnie się na nich patrzy – o tym, że Emma Stone jest super wiemy już od „Zombieland”, a choć Ryana Goslinga uważam za ładniejszą inkarnację Nicolasa Cage’a, a więc właściciela jednej, cierpiętniczej miny, którą laski lubią – tutaj, przyznaję, stara się tańczyć i śpiewać, a nawet zdradza pewne symptomy talentu komediowego.
Niestety, trochę gorzej się „La La Land” słucha. Jestem fanem musicalowej klasyki i widzę, że Chazelle odrobił zadanie z wielką starannością, ale jak się nie ma repertuaru to trudno zbudować coś trwałego. Mamy tu parę sympatycznych refrenów, ale nie zapamiętałem nawet wałkowanego przez pół filmu motywu przewodniego, zaś o evergreenach w rodzaju „Singin’ In The Rain”, „Tonight”, „I Feel Pretty”, „Money, Money” czy „Good Morning Starshine” nie ma nawet co marzyć. No więc na ekranie słodziaki, dekoracje cukierkowe, fajnie się to ogląda, ale niewiele zostaje.
„Paterson” dobry, choć nie polecam oglądania go po czwartej rano 😉 Leniwie płynący, podszyty subtelnym humorem film, w którym przez tydzień towarzyszymy Patersonowi, piszącemu wiersze (ale że napisy na ekranie? really?) kierowcy miejskiego autobusu, jego nieco znudzonej samotnym przesiadywaniem w domu małżonce, psu (który, nie wdając się w szczegóły, pełni tu tę samą rolę, co strzelba wisząca na ścianie w sztuce teatralnej) oraz kolegom z pracy i baru za rogiem. Jest też miasto Paterson, w stanie New Jersey – raczej metafora, niż dekoracja – i jego mieszkańcy, których poznajemy głównie podsłuchując (uchem głównego bohatera) w autobusie. Fabuły streszczał nie będę, tym bardziej, że jest nader wątła. „Paterson” to przecież film Jarmusha, a więc nie epos, tym razem nawet nie nowelka, ale raczej haiku, które każdy sam sobie powinien odczytać dla własnego użytku.
Swoją drogą – czy Adam Driver jest już oficjalnie uznawany za najlepszego aktora młodego pokolenia, czy jeszcze musi coś udowodnić?
Wreszcie „American Honey”, moim zdaniem najlepszy film tej nocy i w ogóle jeden z najlepszych, jakie ostatnio widziałem. Amerykańska prowincja okiem życzliwego, ale krytycznego outsidera, bo to dzieło Andrei Arnold, pani od „Fish Tank”. Gatunkowo urodziwy kundel – i poetycki film drogi, i słodko-gorzkie coming of age, i realizm społeczny im. Kena Loacha. Wiem, że takie połączenie wydaje się karkołomne, ale tu naprawdę wszystko się udało. „American Honey” to film mocny historią (banda działających na granicy prawa smarkatych komiwojażerów przemierza kraj od czegoś uciekając i za czymś goniąc), aktorstwem (znakomita debiutantka Sasha Lane w roli Star, świetny Czarek Mończyk, który nie wiedzieć czemu podpisany jest tu Shia LaBeouf i spora gromada teresek obojga płci, ponoć rzeczywiście zgarniętych przez reżyserkę z amerykańskich ulic), zdjęciami Robbiego Ryana (to stały współpracownik Arnold, ale i Loacha, więc wszystko się zgadza) i muzyką. Przy tej ostatniej chwilę się zatrzymam, bo… wiadomo 😉 Słyszymy właściwie tylko to, czego słuchają bohaterowie filmu – a więc przede wszystkim grubo ciosanych trapów Carnage’a, czy równie subtelnych hitów Rae Sremmurd i Rihanny. Ale jest też okazja, żeby zanucić jeden z przebojów Bruce’a Springsteena – na trzy głosy, dołączając do Star i kierowcy ciężarówki – a nawet Dead Kennedys. Tu okoliczności nie zdradzę, bo to jedna z najmocniejszych scen…
Jest też piosenka Lady Antebellum, z której Arnold zaczerpnęła tytuł swojego filmu. Przyznałem, nie znałem jej wcześniej, ale po powrocie z kina odszukałem na YouTube i obejrzałem teledysk. Zobaczcie i wy – i od razu wyobraźcie sobie, że „American Honey” jest tej drętwej, rażącej sztucznością sielanki stuprocentowym, rewelacyjnym przeciwieństwem.