Nie tak łatwo być autorem

On naprawdę nie chciał.
Kiedy prawie trzy lata temu zadzwoniłem do Czesława z tym pomysłem, wzbraniał się argumentując nie bez racji, że jeszcze za wcześnie na podsumowania, że biografie pisze się na emeryturze… Na szczęście zgodził się na spotkanie, na którym udało mi się przekonać go, że po pierwsze na emeryturze niewiele już będzie z tego wszystkiego pamiętał 😉 , a po drugie, rzeczywiście, niech podsumowaniem zajmą się inni, kiedy przyjdzie na to czas. Nie o taką przecież książkę mi chodziło.

Nie tak łatwo być Czesławem

Bo choć rzecz opiera się na osobistej i artystycznej biografii pana Mozila, gdzie indziej jest klucz do tej historii – przeczuwałem, że doświadczenie podwójnej emigracji to doświadczenie ważne nie tylko dla Czesława, ale też dla wielu innych Polaków. Uważałem, że opowieść o tym, jakie to uczucie, być obcym tam, ale też obcym tu – choć przecież wróciło się do domu, do siebie! – jest ważna i że powinna zainteresować miliony rodaków. Tych, co wyjechali i wrócili. Tych, co wyjechali i nie chcą wracać, albo chcą, ale się boją. I tych, którzy tęsknią za tymi, co wyjechali.

Kiedy spotykaliśmy się z Czesławem na pierwszą dłuższą rozmowę, w rosyjskiej restauracyjce Skamiejka na Pradze (pozdrawiam!), nie spodziewałem się jednak, nie mogłem się spodziewać, że książka ukaże się w tak dziwnym czasie. Wtedy nie było jeszcze kontrowersyjnej „Księgi emigrantów”, a Czesław nie miał gęby „nienawidzącego Polski przybłędy” (lewaka/Żyda/Ukraińca/Duńczyka… – niepotrzebne skreślić) i nie musiał tłumaczyć się przed sądem z treści swoich teledysków (!). Nie było wojny na wschodzie Ukrainy, a konflikt w Syrii wyglądał jeszcze na krótkotrwałą, lokalną ruchawkę. Nie było setek tysięcy uchodźców z Bliskiego Wschodu, zakłócających spokój sytym Europejczykom, nie było tego panicznego strachu przed Obcym, podsycanego z różnych powodów przez media i polityków.

Liczyłem na to, że napiszemy z Czesławem zabawną, rozrywkową książkę, okołomuzyczne czytadło z prześwitującym tu i ówdzie drugim dnem, które być może skłoni kogoś do zastanowienia. Do spojrzenia inaczej na sąsiada, na przybysza z dalekich stron czy na samego Czesława.

Dzisiaj jednak, w dniu premiery, mam wrażenie, że źle trafiliśmy. Timing nie halo. Październik 2015 to niedobry czas na refleksję czy rozmowę. To czas głośnych, skrajnych deklaracji i wygrażania pięścią. To nie czas wahania, ale opowiadania się po stronie. To nie czas chodzenia z wizytą do sąsiada, lecz okopywania się w swoim ogródku i kupowania cukru, bo wojna idzie…

Ci, którzy Czesława lubią, zapewne przeczytają „Nie tak łatwo być Czesławem” – i wierzę, że z przyjemnością. Pozostali zapewne nie dotkną, bo przecież i tak doskonale wiedzą, z kim mają do czynienia i gdzie jego miejsce. Nie czas na pierdoły, gdy goreją wici!

Cholera, a może to właśnie najlepszy czas na taką książkę?

Cieszę, że się udało. Przeczucie mnie nie myliło – za „Maszynką do świerkania” kryła się ciekawa, zabawna, ale i pouczająca historia fajnego, myślącego, szczerego człowieka. Warto było ją utrwalić. Warto było też spędzić w towarzystwie Czesława te kilkaset godzin – w knajpach, garderobach, samochodach, naszych prywatnych mieszkaniach i w hotelowych kawiarniach, na portowej ławeczce czy pod pokładem nocnego promu. W zaułkach Warszawy, Krakowa i Kopenhagi… Zawsze mieliśmy za mało czasu i zawsze za dużo do opowiedzenia. Zawsze dobrze się bawiliśmy 😉

Dzięki, stary, za tę przygodę.

PS. Jeśli ktoś chce kupić i przeczytać, to oczywiście zapraszam, będzie mi bardzo miło. Można na przykład tutaj.

Polski pop – R.I.P.

Dowiedziałem się wczoraj z głównej Onetu, że „Debiut” Czesława jest na pierwszym miejscu OLIS-a, bo wokalista zaśpiewał gościnnie cover Metalliki na nowej płycie Acid Drinkers: „Ten duet musiał spowodować ogromny wzrost popularności muzyka – i co za tym idzie zwiększoną sprzedaż jego płyt”. Nie wiem jak autor tej karkołomnej koncepcji wyliczył, że dzięki płycie, która jest na pozycji piątej rzeczonej listy, album faceta, który odśpiewuje tam ledwie epizodyczną rolę, znalazł się na samym szczycie. Nie wiem też dlaczego ktoś, kto pisze podsumowanie najlepiej sprzedających się płyt nie ma pojęcia, że Empik (a więc największy polski sprzedawca) robi właśnie z „Debiutem” akcję promocyjną – wystawił go przy kasach i w przyjaznej cenie 19,90, i może właśnie dzięki temu Czesław znów szczytuje. Nie wiem też, dlaczego tylko Mystic potrafi w tym kraju sprzedawać płyty – może tylko im zależy?

Wiem za to, że na normalnie funkcjonującym rynku Czesław Mozil nie powinien świętować pierwszego miejsca „Debiutu” 29 miesięcy po premierze, że wokalista jest silny słabością konkurencji. No bo gdzie są te wszystkie wielkie zespoły z Inwazji Mocy, gdzie pięknie śpiewające panie (tylko Chylińską i Dąbrowską stać było w ostatnim czasie na więcej niż epizod w czołówce OLIS-a), gdzie gwiazdy tańczące w TVN-ie? Gdzie produkty z „Fabryki gwiazd”, idole z „Idola” i utalentowani wokaliści płci obojga z „Mam talent”? Gdzie śpiewający (podobno) rezydenci Pudelka? Gdzie się podział polski pop? Oj, nie spodziewał się Czesław, wybierając tytuł swojego drugiego albumu solowego – to „POP” właśnie – że rzeczywistość dopisze do jego ironicznej zagrywki tak poważne drugie dno.

Owszem, polska muzyka na OLIS-ie dominuje, ale ci wszyscy, których w mediach na wyrost nazywa się największymi polskimi gwiazdami nie wytrzymują konfrontacji z niemal anonimowymi poza swoim środowiskiem raperami, wykonawcami alternatywnymi czy metalowcami, którzy mają fanów mniej licznych, za to wiernych i zdyscyplinowanych. I nie pomoże ustawowe zmuszanie radiowców do grania polskich piosenek, bo politycy i urzędnicy owszem, mogą opracować procentowe parytety, ale nie zdecydują za dyrektorów programowych, co to będą za piosenki. Dostaniemy więc jeszcze więcej Kombii i cudownie nawróconej na italo disco Agnieszki Chylińskiej. W najlepszym wypadku! Bo czarny scenariusz jest taki, że w ogóle nie będzie więcej nowości, za to hitami sprzed dwóch i trzech dekad nasz Wewnętrzny Mamoń będzie się cieszył trzy razy częściej.

Dziwili mi się mądrzy i życzliwi ludzie, że oglądałem transmisje koncertów opolskich. No fakt, oglądałem. W kratkę, bom wrażliwy i mnie szlag szybko trafiał, ale oglądałem. Pamiętam bowiem czasy, kiedy tam naprawdę coś się działo, kiedy Opole było ważne. Nawet jeśli nie była to sztuka wysokich lotów, wiadomo było, że ci artyści się podobają, że są słuchani, że ich piosenki śpiewa cała Polska. Dzisiaj Opole jest tylko urągającą własnej tradycji akcją autopromocyjną TVP, świadectwem tego, że polska piosenka umarła, a już na pewno ledwie zipie… Za to polska muzyka owszem, ma się całkiem dobrze. Jeśli nie wierzycie, wybierzcie się na koncerty towarzyszące bardzo zacnej imprezie Don’t Panic We’re From Poland – tu jest życie, tu na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli nie będzie to nowa lepsza Monika Brodka, to The Complainer, też nowy i lepszy, albo zawsze znakomity Maciek Cieślak, tym razem w towarzystwie uroczych Księżniczek. I jeszcze Kapela Ze Wsi Warszawa, i Julia Marcell, Gaba Kulka, Orange The Juice, Paula i Karol, Pustki, The Car Is On Fire, Paris Tetris, Levity… – każdy inny i wszyscy świetni.

Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dopóki mamy tylu dobrych wykonawców to tak po prawdzie – po co nam pop? Ja tam nie będę po nim płakał.

Fryderyku, poznaj Czesława

Pewnego pięknego popołudnia, jesienią 2007 roku, zadzwonił do mnie Michał Wardzała, szef Mystica i zapytał, czy nie wybrałbym się na koncert-niespodziankę. Wieczór miałem wolny, a że Michał nie proponuje mi zwykle wspólnego przeżywania wydarzeń kulturalnych, wietrzyłem w tym jakiś fortel i oczywiście połknąłem haczyk. Musiałem sprawdzić, co on tam knuje…
Niewielka salka krakowskich „Krzysztoforów”, półmrok. Na widowni 30 osób, nie więcej, głównie przedstawicielki płci pięknej. Koncert? Za dużo powiedziane. Jakiś facet wygrywa na akordeonie, klawiszach albo melodyce proste melodyjki i podśpiewuje do tego dość zabawne, przewrotne teksty. Często się myli, przerywa, mówi ze śmiesznym akcentem, w dodatku jakieś głupoty. Nawet to zabawne. Ale miał być koncert nie kabaret…
Kiedy kończy, podchodzi do naszego stolika. Michał nas sobie przedstawia. Czesław. Jakżeby inaczej? Gdyby rodzice nie dali mu tak na imię, powinien przyjąć taki pseudonim. Doskonale pasuje do jego wizerunku scenicznego… Hm, wizerunku? Rozmawiamy i ze zdziwieniem odkrywam, że to nie była kreacja, on naprawdę taki jest. Ujmująco roztrzepany, trochę zagubiony i zabawny, ale też emanujący jakąś siłą, dobrze rozumianą pewnością siebie.
Kiedy jakaś dziewczyna odciąga Czesława na bok, Michał oznajmia:
– Podpisałem z nim kontrakt.
– Uhm – odpowiadam dyplomatycznie.
– Co o tym myślisz? Ma potencjał?
Tak postawionego pytania ominąć się nie da. Odpowiadam więc, że oczywiście, że fajnie, że to świeże i trzeba stawiać na młodych artystów. Ale mówię też, z pełnym przekonaniem, że z tej mąki chleba nie będzie. Że to nie jest dla ludzi, że nikt tego nie będzie chciał słuchać, poza samotnymi studentkami polonistyki, a ile samotne studentki polonistyki mogą kupić płyt? 200? 500? Michał oczywiście oponuje, ja grzecznie kiwam głową, mówię, że może, może, niezbadane są ścieżki Pana, ale swoje wiem. Kto tu w końcu jest mądrym panem redaktorem od muzyki? Kto tu jest mocny w gębie? No kto?

Puentę znacie. Nigdy się nie pomyliłem, aż tak bardzo, ale też nigdy nie przyznawałem się do błędu z równą radością. Triumfalny pochód Czesława przez naszą krainę mlekiem i miodem płynącą to już nie niespodzianka, nie sezonowy fenomen, ale jedno z najważniejszych wydarzeń ostatnich lat na polskim rynku muzycznym. Bo o to, czy „Debiut” jest fajny, czy niefajny oczywiście można się spierać, ale nie można zignorować faktu, że facet wyskoczył jak diabeł z pudełka i w kilka miesięcy zdemolował branżę. Nie miał wielkiej promocji, bo możliwości niezależnej wytwórni są ograniczone. Nie puszczały go radia żółte i niebieskie (w ogóle jak on się ośmielił zostać gwiazdą bez konsultacji z panem Kozyrą, gówniarz bezczelny?!), nie pokazywały telewizory (choć teledysk świetny). Za to jeździł po całej Polsce, w rok odwiedził chyba wszystkie miejsca, w których da się zagrać, a o których istnieniu większość Ważnych Artystów z Warszawy nawet nie słyszała. Śpiewał ludziom, opowiadał im te swoje historyjki, rozmawiał z nimi. Pokochały go babcie, córki i wnuczki. Panowie też polubili, bo to taki swój koleś jest. Nazywany przez mądrali „artystą niszowym”, zjednoczył grupę demograficzną właściwie niemożliwą do zebrania pod jednym dachem. Od sierot po Ich Troje, do bywalców stołecznych salonów, którzy upatrzyli sobie w Czesławie nowego pupilka (co, młody Koterski już się znudził?). Ale Czesław, choć na scenie sprawia wrażenie pluszowego misia, zagłaskać się nie daje. Wie, skąd przyszedł i gdzie jest jego miejsce. Zapraszają go do głupich programów telewizyjnych, chcą go ucelebrycić, pieniądze pokazują, ale on woli jechać gdzieś na prowincję, zagrać w odrapanym domu kultury. Albo na scenie MySpace na Off Festivalu. Za darmo. Zapytałem go wtedy, dlaczego się zgodził.
– Bo to jest moja publiczność – odpowiedział.

Fryderyka za debiut mógł się spodziewać. Tego w kategorii „najlepsza płyta pop” na pewno nie. Ale zwyciężyć w sms-owym głosowaniu publiczności? Nie, to po prostu było niemożliwe. Przecież Piotr Kupicha anioła głosem powinien wskazać temu śląsko-duńskiemu przybłędzie, gdzie jego miejsce! Tym bardziej, że – uwaga, uwaga! – w telewizyjnym dżinglu zachęcającym do głosowania, fragmenty wszystkich nominowanych piosenek wycięte były z refrenu. Tylko „Maszynka do świerkania” była w wersji… instrumentalnej. Cóż za fatalny zbieg okoliczności, prawda?

Czesław nie spodziewał się, że wygra, więc popijał już napoje wyskokowe w barze na dole. Na scenie konsternacja – bo to przecież telewizja, transmisja na żywo, poważna sprawa. A ten koleś nie dość, że triumfuje, to jeszcze ma to w dupie. I nie, nie chodzi o jakiś tam protest przeciwko Fryderykom, manifest niezależności czy coś. On te statuetki z radością przyjmuje, ale się nimi, a już szczególnie towarzyszącą im oprawą, nadmiernie nie przejmuje.

Czesław, jesteś mocarz. Tylko proszę, nie zepsuj się teraz.

PS. Za miesiąc w „Machinie” mój wywiad z Czesławem. Żeby nie było – zrobiłem go tydzień przed Fryderykami. Tym razem instynkt mnie nie zawiódł 😉

Fryderyki odbite!

Nie dalej jak dwa dni temu, opisując rozdanie nagród Grammy, stwierdziłem, że to zabawa mejdżersów. Wymyślili ją sobie, czerpią z niej wymierne korzyści, więc strzegą miejsca przy korycie. A w Polsce? Tu wszystko się może zdarzyć. W tym roku niezależni ukradli mejdżersom Fryderyki i wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia raczej z trwałą zmianą układu sił, niż jednorazowym cudem nad Wisłą. Brawo!

W liczbach przedstawia się to mniej więcej tak, że w muzyce rozrywkowej Wielkiej Czwórce nie udało się zgromadzić nawet trzeciej części z 91 nominacji w 18 kategoriach. Ba, gdyby nie Sony/BMG z 19 nominacjami (Silver Rocket nie liczę, bo to samoróbka, Sony pełniło jedynie rolę dystrybutora), nie byłoby w ogóle o czym mówić: EMI wyskrobał ledwie 9 nominacji (z czego większość dla Feel, w dodatku za reedycję płyty z 2007 roku – jaja sobie robicie?!), a Universal i Warner ani jednej! Nie wstyd wam? Gigantów rozstrzelali niezależni, z Mystic i Kayaxem na czele, osłaniani na flankach przez Agorę i Polskie Radio.

Fryderyki zrobiły wielki krok w dobrym kierunku. Owszem, niektóre nominacje jak dawniej, budzą śmiech lub politowanie (Piotr Kupicha wśród najlepszych kompozytorów roku, deszcz nominacji dla Comy, Natalia Lesz wśród najważniejszych debiutantów, czy – z zupełnie innego powodu – skądinąd pięknie zinterpretowane przez Nosowską „Kto tam u ciebie jest?” wśród najlepszych utworów roku), ale w porównaniu z latami ubiegłymi, muszę przyznać bez bicia, jest dobrze:

1) Akademia Fonograficzna wreszcie zakumała, że składanek z „Najbardziej wakacyjnymi pierdołami ever” nie da się nominować właściwie w żadnej kategorii, a przecież majdżersi handlują głównie tego typu chłamem. Zamiast więc kasować kolejne kategorie, albo trzema wykonawcami na krzyż obsadzać wszystko, co się da, ktoś wreszcie zainteresował się muzyką spoza Wielkiej Czwórki. Oczywiście, wymagało to również aktywności ze strony mniejszych firm, które wreszcie uwierzyły, że zamiast narzekać na zmowę mają szansę powalczyć z dużymi. Bo dlaczego niby nie? Dawid przecież spuścił manto Goliatowi.

2) Konsekwencją powyższego jest pełne obsadzenie wszystkich kategorii, a nawet przywrócenie tego, czego ostatnio zabrakło. Tadam! Znowu mamy kategorię Heavy Metal (wierzę, że swoim głośnym narzekaniem tu i ówdzie również i ja swoje trzy grosze do tego dołożyłem) i Behemoth ściga się z Acid Drinkers, jak Pan Bóg przykazał, a nie z Heyem.

3) W pozostałych kategoriach też jakby mądrzej, a fakt, że najwięcej nominacji podzielili między siebie Ania Dąbrowska, Czesław Mozil i Maria Peszek oznacza, że Fryderyki 2009 mają dużą szansę trafić do rąk tych, którzy naprawdę na nie zasłużyli. O ile tylko ci, którzy teraz będą głosować, zechcą naprawdę nominowanych artystów posłuchać.

Zupełnie osobna sprawa to kategoria Najlepszy Album Zagraniczny, którą dziwnym trafem reformy ominęły. Niby to ja jestem ograniczonym metalowcem, ale tylko głusi mogą sądzić, że nowym wydawnictwom AC/DC i Metalliki należy się miejsce w gronie pięciu najlepszych płyt minionego roku. Drodzy nominujący, przestańcie tylko przy muzyce pracować, zacznijcie też jej słuchać.