Geniusz i refreniara

„Coltrane według Coltrane’a” to dobra książka. Sądzę, że dla aktywnych muzyków, nie tylko jazzowych, rzecz absolutnie obowiązkowa, bo zbiera w jednym miejscu wszystkie dostępne wypowiedzi mistrza, zszywając je w jeden, wielki, (dla mnie) magiczny przepis na muzykę, która się zegarowi i modom nie kłania. Przyznaję jednak, że choć kocham nagrania Trane’a, trochę się przy tej lekturze nudziłem. Po pierwsze dlatego, że jako laik nieszczególnie jestem zainteresowany fachowym żargonem, tym że „w podstawie było C7, a ja na to mogłem wrzucić Es7, potem Fis7, potem w dół do F”. Nie pomaga też nieustający strumień namecheckingu – niemal każda strona tej publikacji to kolejny akapit litanii do jazzowych świętych i błogosławionych. „Coltrane według Coltrane’a” nuży również dlatego, że twórcy tego zbioru, by nie uronić ani kropli z mądrości pozostawionych przez saksofonistę na tym łez padole, zebrali pomiędzy okładkami książki dosłownie wszystko, co się dało. A że dziennikarze – wiadomo, leniwe szuje, money for nothing – często pytali o podobne sprawy, czy wręcz o to samo, wielokrotnie mamy do czynienia z różnymi wariantami tej samej odpowiedzi. Po trzecie wreszcie, jak dla mnie za dużo w tej książce jest… muzyki.

colatrane

Jezu. Napisałem to. Gdzie piorun? Nie widzę… Dobra, piorun mnie nie zabił, ale wiem jak to wygląda. Typ, który niby jest dziennikarzem muzycznym, czy wręcz krytykiem (nie, żartowałem, nie jestem, nie cierpię, kiedy obsadza się mnie w tej roli), marudzi, że w książce o jednym z najwybitniejszych kompozytorów i wykonawców XX wieku jest za dużo muzyki. Co za jełop. Pewnie brakuje mu tu pudelkowej pikanterii, obleśnych plotek, prania brudów i psychicznego ekshibicjonizmu…
No więc tak, trochę mi tego brakuje. Nie, żebym lubował się w badaniu plam na cudzych portkach, nie żeby interesowało mnie, z której dziury leciało Coltrane’owi, kiedy za mocno przyćpał – ale mam wrażenie, że pominięcie tych mało chlubnych doświadczeń wypacza obraz artysty i jego muzyki. „Coltrane według Coltrane‘a” uczy się pilnie, słucha żony, korzysta z cennych rad starych mistrzów, studiuje ważne muzyczne zagadnienia w bibliotekach i pokornie dziękuje Panu Bogu za Jego hojne dary. Byłem zaskoczony, że ta opowieść nie kończy się kanonizacją.

Nie wierzę w takiego Coltrane’a. Może się mylę, może projektuję na niego swoje doświadczenia i fantazje, ale wydaje mi się, że w tej publikacji obraz artysty – malowany przez niego samego z chyba nie udawaną skromnością, a przez dziennikarzy na kolanach – jest niepełny, że ta historia mogłaby być (a może już została, ktoś coś wie?) lepiej i prawdziwiej opowiedziana.

Ktoś powie, że w czasach, kiedy John Coltrane mógł jeszcze o sobie opowiadać (a więc pół wieku temu i dawniej) obnażanie się w wywiadach nie było jeszcze w modzie, że to całe eony przed „Big Brotherem” i wywiadami-rzekami celebrytów. Pewnie mógłbym się z tym zgodzić, gdybym tuż przed lekturą „Coltrane’a według Coltrane‘a” nie przeczytał „Lady Day śpiewa bluesa”, czyli biografii Billie Holiday (tudzież autobiografii wspomaganej, bo spisanej przez Williama Dufty’ego). Ta książka powstała w 1956 roku, a jest boleśnie szczera. Nie ma przecież niczego przyjemnego w czytaniu opowieści o dziewczynce, która od kiedy pamięta była maltretowana przez ciotkę-sadystkę, a w wieku dziesięciu lat zgwałcona (po raz pierwszy). Typ dostał parę lat odsiadki, ale i ją na wszelki wypadek zamknięto w poprawczaku, przecież nie mogła być taka do końca niewinna, co nie? No więc nie czyta się tego z uśmiechem na twarzy, a jednak warto, bo to żywy portret człowieka z (upuszczonej) krwi i (przetrąconych) kości, nie abstrakcyjne rozważania nerdów o przebiegach akordów.

Przez całe swoje życie Billie Holiday regularnie pada ofiarą przemocy (ale też potrafi odpłacić pięknym za nadobne, kto mieczem wojuje od miecza ginie), seksualnych nadużyć i pospolitych oszustw. Chce tylko odrobiny spokoju, dla siebie i mamy, chce ciepłego domu i pełnego brzucha, chce się czuć bezpieczne, chce śpiewać – i na tym kończy się lista jej potrzeb. Jak się okazuje, są to oczekiwania zbyt wygórowane. Jest bowiem Billie potrójnie upośledzona. Jest czarna, jest kobietą i jest artystką – to aż za dużo powodów, by ją lekceważyć i dowolnie wykorzystywać. Sama jednak dokłada do pretekst czwarty, pakując się w nałóg narkotykowy, który sprawia, że staje się jeszcze łatwiejszym celem. Zarówno dla gorliwych przedstawicieli państwowego aparatu opresji, jak i facetów, którzy wykorzystują jej ufność i oddanie. To wszystko opisane zostało językiem prostym, dosadnym, czasem niemal wulgarnym, ale w takim życiu nie ma miejsce na poezję, finezję i długie opisy przyrody.

holiday

Wolę słuchać Coltrane’a, wiadomo, ale jego muzyka pozostaje dla mnie tajemnicą. Wiem, kogo podsłuchiwał, gdy szukał własnego stylu, ale wciąż nie wiem, dlaczego akurat on znalazł, chociaż inni mieli tych samych nauczycieli. Może nigdy się nie dowiem i… nie mam z tym problemu. Ale z drugiej strony cieszę się, że z „Lady Day śpiewa bluesa” dowiedziałem się, jak to możliwe, że ta refreniara, że niewykształcona pieśniarka, prosta dziewczyna, potrafiła ze zgrabnych, ale przecież nieszczególnie wyrafinowanych piosenek wydobyć takie emocje. Bo przecież wiele innych, wspaniałych głosów próbowało się później zmierzyć z tym repertuarem – i niby wszystko było na miejscu, ale zwykle nie działało. Dopiero gdy Amy Winehouse śpiewała „There Is No Greater Love”… ale to już inna, równie smutna historia… 

„Coltrane według Colatrane’a. Wywiady z Johnem Coltrane’em”, red. Chris DeVito (tłum. Filip Łobodziński), Kosmos Kosmos
„Lady Day śpiewa bluesa”, Billie Holiday, William Dufty (tłum. Marcin Wróbel), Czarne