Nasi święci

Młodzi ludzie rzadko mają osobiste powody, by chodzić na cmentarze – i dobrze, i oby jak najdłużej… Dlatego Święto Zmarłych – wtedy, jak mi się zdaje, częściej w użyciu była ta nazwa, niż obecnie forsowana: Wszystkich Świętych – zawsze dzieliło się dla nas na część oficjalną, z rodzicami, wujostwem i kuzynostwem, zadeptującymi się na wyścigi nad grobami wspólnych krewnych oraz nieoficjalną, tylko dla wtajemniczonych. Po odwiedzeniu mogił dziadków, których nie pamiętaliśmy i ciotek, których nigdy nie znaliśmy, mieliśmy czas na własny rytuał. Był w dukielskim parku kamienny mostek, na którym – od strony ostatniego stawu, trzeba było zejść na dół, żeby to zobaczyć – wypisywaliśmy nazwiska naszych zmarłych bohaterów. Ludzi, z którymi nie łączyły nas więzy krwi, ale porozumienie dusz. Nie wiem, kto to zaczął, nie wiem, jakie nazwisko pojawiło się na tym naszym mauzoleum jako pierwsze, ale czciliśmy pamięć ich wszystkich: Jimiego Hendriksa, Janis Joplin, Johna Lennona, Jima Morrisona, Cliffa Burtona… Każdy z nas przynosił jakiś znicz zwędzony z grobu dziadka, który miał ich aż za dużo, z rzadka trafiały się jakieś kwiaty – i staliśmy tam w milczeniu, kontemplując śmiertelność naszych bogów i swoją własną. Im dalej w noc, tym więcej nas się zbierało. Czasem kilka osób, czasem kilkanaście. Gdy byliśmy bardzo młodzi, jeszcze w podstawówce, po prostu staliśmy, czasem wymieniając półgłosem jakieś uwagi. Później, już w liceum, zdarzało się, że ktoś przyszedł z winem, albo dwiema puszkami piwa… Wieczór zwykle kończył się spacerem po cmentarzu, tym prawdziwym, skąpanym w nierealnym świetle tysięcy małych płomyków, ciepłym i pachnącym parafiną. To było ważne. To było religijne, choć niewiele miało wspólnego z modlitwami naszych starych. Czciliśmy ten dzień, te duchy, raczej na swój nieokreślony i nieumawiany, neopogański sposób.

Dukla Zdjęcia mostka nie znalazłem, ale kryje się tam w dali, za tym stawem (fota stąd)

Dwa tygodnie temu byłem na prawdziwym grobie Jimiego Hendriksa, odwiedziłem też miejsce, w którym spoczywają Bruce Lee i Brandon, jego syn. Nie wiem czego tam szukałem, po co się chodzi w takie miejsca. Trochę po to, by pokłonić się zmarłym – to na pewno. Ale bardziej chyba po to, by szukać z nimi jakiejś nieuchwytnej nici duchowego połączenia, by zbliżyć się do nich choćby w ten sposób, uszczknąć coś z ich talentu, z samej ich istoty, coś zrozumieć… Nie wiem co… To beznadziejna misja, szczególnie na nekropoliach tak zadbanych i nowoczesnych, jak amerykańskie. Duża przestrzeń, światło, pięknie przystrzyżone trawniki, pojedynczy przechodnie. Cmentarze tak higieniczne i estetyczne, że cień śmierci nie ma gdzie się schować. Raczej parki, niż bramy prowadzące ku zaświatom.

Bruce

Na szczęście – jak na tym mostku w dukielskim parku – ważniejsze od szczątków ukrytych pod ziemią i pomników nad nią wystających są strzępy pamięci i miłości, które żyjący przynoszą swoim zmarłym. Na grobie Bruce’a, pośród kwiatów i amerykańskich flag, leżał portret karateki, narysowany na kartce niewprawną ręką kilkuletniego fana. Obok, na płycie mogiły Brandona – dziewczęce kolczyki, dwie małe Myszki Minnie… Mauzoleum Jimiego Hendriksa natomiast, duże i dość wymyślne, jak na amerykańskie cmentarne standardy, we wszystkich miejscach, w których widnieje podobizna gitarzysty, naznaczone jest dziesiątkami, setkami całusów, pozostawionych przez wielbicielki, które przyszły mu się pokłonić. Zimny, szary marmur upstrzony gorącym karminem ust – czy może być lepszy dowód na triumf życia nad śmiercią?

Hendrix