Metalówy: kto stereotypem wojuje od stereotypu ginie

Jutro mam poprowadzić w Ogniwie spotkanie z Zofią „Wielebną” Fraś. Cieszy mnie ta perspektywa, bo lubię Obscure Sphinx, a Zofii nie znam, więc jestem jej zwyczajnie ciekaw. Tym bardziej, że w wywiadach sprawia wrażenie osoby rozważnej i romantycznej zarazem. Czyli bratnia dusza. 😉

Okazuje się jednak, że organizatorzy tak to sobie wymyślili, iż tematem naszej rozmowy ma być nie tylko Zofia i jej twórczość. Temat brzmi „Metalówy”, a więc raczej groteskowo. Na miejscu Wielebnej rozważałbym obrażenie się (tym bardziej, że i muzyka Obscure Sphinx, i wizerunek wokalistki daleko odbiegają od metalowego wzorca z Sèvres), ale skoro powiedziało się A, to trzeba powiedzieć VE. Dzielnie stawię czoła nie tylko Zofii, ale i tematyce naszej rozmowy.


Z zapowiedzi spotkania wyczytałem, że inspiracją do jego zorganizowania był artykuł Anny Szudek w „Dwutygodniku”, także samo zatytułowany. Tekst warto przeczytać, choć ani nie traktuje on o artystkach związanych z metalem (poza małymi, w dodatku dyskusyjnymi, wyjątkami), ani o fankach gatunku. Jest raczej swobodną impresją na temat roli kobiet w niewątpliwie zmaskulinizowanym świecie cięższych odmian rocka. Zaczyna się fajnie, od Coven, ale później, nie wiedzieć czemu, jest już na przykład o girlsbandzie Runaways, za to ani słowa o Plasmatics?
Co jeszcze ciekawsze, w leadzie mowa o ciężkim losie pań w świecie „szczególnie ekstremalnych odmian muzyki, takich jak black metal czy industrial”, ale już w tekście o industrialu ani słowa (Cosey Fanni Tutti nie lubi tego), a za przykład ze świata black metalu robi… tak, oczywiście – Myrkur, czyli Amalie Brunn.


Autorka tekstu tak oto użala się nad losem artystki:

I chociaż środowisko samych twórców metalu zaakceptowało i doceniło Bruun (o czym świadczyć może choćby jej współpraca z muzykami z Mayhem, Ulver, Nidingr i Arch Enemy, a także wspólna trasa koncertowa z Behemoth), w internecie wciąż odzywają się głosy oburzonych, którzy chcą zdemaskować ją jako pozerkę, próbującą tworzyć ciężką muzykę nieudolnie i z fałszywych pobudek. A sama Myrkur, choć nagrała bardzo dobry debiut i udowodniła, że potrafi wrzeszczeć, zapewne nigdy nie doczeka się szacunku miłośników „prawdziwego” black metalu. Który – jak na gatunek z założenia ekstremalny, istniejący w kontrze do społecznych reguł – często ujawnia ekstremalnie konserwatywne oblicze. Jak w filmikach publikowanych na YouTube przez Varga Vikernesa (znanego również jako Burzum), który wśród wielu swoich teorii głosi dziś między innymi, że feminizm jest wynalazkiem bankierów i kapitalistów.

Ojej, nie wiem od czego zacząć.

Może od tego, że Vikernes nie reprezentuje nikogo i nikt tych jego konspiracyjnych teorii już nie słucha? A już na pewno nie wszyscy miłośnicy „prawdziwego” black metalu, bo to środowisko było zawsze niejednorodne, podzielone, wielowymiarowe, a dzisiaj do worka z napisem „black metal” wrzuca się już właściwie wszystko, co jest na tyle ekstremalne, że gdzie indziej tego nie chcą. A przecież takie Dimmu Borgir i Stalaggh, Deafheaven i Abruptum dzielą lata świetlne. Dzieli też publiczność. To są bardzo często inni ludzie, w innym wieku, o innych poglądach i systemach wartości. W tym o bardzo różnym podejściu do kwestii kobiet.

Prawdą jest, że jakaś część metalowej publiczności – mniejszość, ale głośna – Myrkur nie akceptuje i pewnie rzeczywiście nigdy nie zaakceptuje. Ale przecież nie dlatego, że jest kobietą, ale dlatego, że nie jest wiarygodna, że ze względu na swoją popową przeszłość sprawia wrażenie sztucznego tworu wykreowanego przez wytwórnię. Co Anna zresztą zauważa w swoim tekście, ale najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo to ważne. Nie wie zapewne, że black metal nie jest gatunkiem muzycznym. To nie konkurs na to, kto „potrafi wrzeszczeć”, grać na gitarze czy perkusji. Black metal to owszem, jest jakaś estetyka, mniej lub bardziej uchwytna, ale to przede wszystkim postawa. Black metal ist krieg mawiało się w latach 90. Całkiem serio. Wojna, która miała swoich bohaterów i męczenników, ale w której najemników nie tolerowano.

Autorka artykułu w „Dwutygodniku” zapewne nie zdaje sobie sprawy z tego, że w oczach blackmetalowych ortodoksów koncerty u boku Behemoth (nie wspominając o Arch Enemy) nie dodają Myrkur wiarygodności. Wręcz przeciwnie – Behemoth też jest odsądzany od czci i wiary za to, że flirtuje z mainstreamem. Z kolei przez to, że nie wywodzą się z metalowego undergroundu i modnie się noszą, nie zostaną nigdy zaakceptowani panowie z Deafheaven – a grają muzykę znacznie bardziej ekstremalną i o klasę (kilka?) lepszą niż Myrkur.


Czy w black metalu miejsce dla siebie znalazły kobiety? Oczywiście, całe mnóstwo. Od ukochanej przez blackmetalowców, bo zakolegowanej z norweskimi ikonami gatunku Kari Rueslåtten, która dała się poznać w łączącym black metal i folk (hello, Myrkur) zespole Storm, by później całkiem odpłynąć w krainę łagodności, przez ponure Greczynki z Astarte po włoską Cadaverię. U nas taką ścieżką kroczyła chociażby Nera z Darzamat (i bardziej klimatycznego NeraNature). Polecam też sprawdzić, co robiła Nebelhexë, była żona gitarzysty Emperor, bo robiła z grubsza to, co robi Myrkur, tylko znacznie wcześniej i lepiej.

Black metal był drugim – po gotycko-romantycznym – nurtem metalu, który tak masowo przyciągał kobiety. O ile jednak w tym pierwszym najczęściej ich rola sprowadzała się do obsługiwania klawiszy i/lub zawodzenia quasi-operowym głosem, o tyle w black metalu dziewczyny nigdy się nie ograniczało. Gra ich, lub – częściej – wrzeszczy w blackmetalowych składach do mikrofonów, całe mnóstwo. Być może nie odnoszą aż takich sukcesów jak faceci, ale są nie mniej radykalne. Obejrzyjcie sobie teledysk nowozelandzkiej formacji Skuldom, jeśli nie wierzycie. Uwaga, to nie dla wrażliwych, właściwie to nawet nie polecam…


Zresztą, kobiety na scenie metalowej zawsze były mile widziane i zawsze obecne, również w Polsce. Miriam z Symbolic Immortality, Łysa z Cerebrum, Agata z Budneswehry… budziły zainteresowanie, to jasne, bo były wyjątkami, ale tym bardziej cieszyliśmy się, że są z nami. Podobnie jak – znacznie bardziej liczne – dziewczyny, które organizowały koncerty, wydawały fanziny, robiły zdjęcia itp. itd.

Na świecie ekstremalne dźwięki również nie odstraszały pań. W Stanach działała Derketa, Lori Bravo niosła śmierć w – nomen omen – Nuclear Death, Jo Bench pruła flaki swoim basem w Bolt Thrower, Corrine robiła to samo (i jeszcze jechała pięknym growlem) w Acrostichon, Rachel znakomicie radziła sobie za mikrofonem deathmetalowego Sinister i black/thrashowego Occult itp. itd. Rzadko epatowały seksem (to raczej domena tych gotyckich koronek i żabotów), częściej były nie mniej twarde, brutalne i wulgarne niż faceci. Czasem bardziej, jak Lori ❤ .


Nie twierdzę, oczywiście, że dziewczyny w metalu mają łatwo, ale czy trudniej niż na dyskotekach? Nie twierdzę też, że nie ma na tej scenie seksizmu czy mizoginii. Ale czy więcej niż w innych okołorockowych gatunkach i środowiskach? Między innymi o to będę jutro Zofię pytał…

Dwa Katy vs Kat 2.0

„Angole mają Venom, Szwajcarzy Celtic Frost, Szwedzi Bathory, a my mamy Kat – absolutnych pionierów i niekwestionowanych liderów mrocznej muzy w tym kraju. Osobną sprawą są teksty Romana, przez wielu z nas otaczane kultem, przez innych wyśmiewane. Ale kto nigdy, po wypiciu taniego wina, nie wykrzyczał ‚Głosu z ciemności’ w kierunku lśniącej tarczy księżyca, ten nie zrozumie… A więc wznieśmy czarę z onyksu i krwią z błony dziewiczej spełnijmy toast ku czci Kata!” – napisałem to 18 lat temu (o w mordę, po co to sprawdzałem?!) we wkładce albumu „Czarne zastępy – w hołdzie Kat”, wydanego przez Pagan Records, na którym kłanialiśmy się najważniejszemu polskiemu zespołowi metalowemu lat 80.

Tak jest, zanim Vader rozpętał swoją wojnę totalną, zanim Behemoth urósł do iście behemocich rozmiarów, Kat wytyczał kierunek rozwoju muzyki ekstremalnej w tym kraju. Oraz prał nam mózgi tekstami Romana, łączącymi młodopolskie obrazowanie, laveyański satanizm i rubaszną, śląską (nie)mądrość ludową. Idę o zakład, że gdyby Roman pisał teksty o efekcie cieplarnianym, polski black metal byłby zjawiskiem marginalnym, za to wszyscy metalowcy znad Wisły byliby dziś wojującymi ekologami. Kat nam to uczynił…

Niestety, już od dekady nie ma Kata. Są dwa. Ten z Romanem Kostrzewskim na sztandarach i ten Piotra Luczyka. Ten pierwszy bardziej aktywny koncertowo (bo ludzie na Romana zawsze przyjdą – i słusznie, facet ma na scenie charyzmę, której pozazdrościć mu może większość polskich śpiewaków, nie tylko metalowych), ten drugi bardziej poszukujący, choć wciąż nieznajdujący. Zresztą, oba błądzą, czego najlepszym dowodem tegoroczne wydawnictwa. Oba Katy wydały płyty akustyczne, na których naprawiają to, co nie było zepsute. Nietrafiony barok i muzyczna megalomania „Acoustic – 8 filmów” kontra nuda i przewidywalność „Buk – akustycznie”? Nie, dziękuję. Poczekam aż panowie pójdą po rozum do siwych głów i dwie połówki znów zostaną złączone. Nie wierzę, że ich spory i wzajemne żale zaszły aż tak daleko, że nie da się tego zrobić…

Póki co, najlepszą piosenką Kata, jaką usłyszałem w tym roku, jest wklejony powyżej cover „Łzy dla cieniów minionych” w wykonaniu mysłowickiej grupy Milcz Serce. Co dobrze świadczy zarówno o samej kompozycji, jak i o muzykach, którzy tak pięknie ją przerobili. Z serca (które milczeć, jak widać, nie chce) polecam też wydany rok temu z okładem album Milcz Serce zatytułowany „Nawyki/Kolizje”, który – mam wrażenie – przeszedł bez echa. A nie powinien.

Polskie piekiełko

Raduje się (rogate) serce, raduje się (czarna) dusza, widząc w jakiej formie jest polski ekstremalny metal.
Najpierw Behemoth w Kopenhadze (dzięki Czesław, dzięki Ner!). Widziałem już wiele koncertów tego zespołu, większość bardzo dobrych, ale ten być może był najlepszy. Świetnie ułożona setlista („Dmuchaj w rurę Gabrielu” jako otwieracz i monumentalny „O Father, O Satan, O Sun!” jako dobijacz, a w środku dużo z nowej płyty i dużo przebojów, m.in. „Conquer All”, „Christians to the Lions”, „Chant…”), doskonale zaplanowana, choć nie przedobrzona oprawa (trochę pirotechniki, backdrop zmieniający się z białego na czarny w połowie koncertu, kozio-samurajskie łby na finał – bardzo to wszystko efektowne). Nowe numery na żywo urywają głowę (aranże!), brzmienie od trzeciej piosenki było bliskie ideału, zaangażowanie muzyków – wzorcowe. Triumf Behemoth był tym większy, że tuż przed nimi grało Cradle Of Filth, które zostało przez Polaków znokautowane. Nie będę wchodził w szczegóły, ale Anglicy muszą żałować, że zdecydowali się na tę trasę… Rozmawiałem z paroma Duńczykami, również takimi, którzy na co dzień metalu nie słuchają i Behemotha wcześniej nie znali – wszyscy byli pod wielkim wrażeniem.

A wczoraj w Krakowie trasa Bewitching the Polonia. Budżet nieporównywalnie mniejszy, klub daleki od idealnego – co się przekłada na światło i dźwięk, niestety – ale zainteresowanie na szczęście niemałe. I dobrze, bo występowały moim zdaniem najlepsze polskiej zespoły okołoblackmetalowe ostatnich lat (nie wszystkie oczywiście – do ideału zabrakło choćby Furii, Medico Peste czy Mgły, do której powoli się przekonuję). Anyway, zaczął Thaw i jak zawsze było dobrze. Ich muzyka do najłatwiejszych w odbiorze nie należy, schowani pod kapturami teoretycznie nie oferują absorbującego show, ale jakimś cudem to wszystko sprawdza się w wersji live. A jak pięknie radzą sobie z ujeżdżaniem tych wszystkich dysonansów i przesterów. Mniam.
Mord’A’Stigmata – bardzo podoba mi się „Ansia”, ich nowa płyta, ale obawiałem się, że te wszystkie smaczki i niuanse będą trudne do odtworzenia na scenie. I rzeczywiście, nie zawsze żarło, a to co na słuchawkach cieszy subtelnościami na koncercie może irytować – ale to i tak był świetny koncert zespołu, który doskonale wie, czego chce i potrafi to uzyskać.
Morowe – nie tylko piekło, labirynty, diabły. Również maski, kaptury, gołe klaty, wystudiowane pozy i ta ich dziwna muzyka. Niepokojąca, chwilami irytująco prymitywna, czasem zaskakująca oryginalnością, absolutnie wciągająca. Fajnie było patrzeć, jak ludzie powoli dają się wkręcić w ten groteskowy spektakl… Musiałem wyjść przed końcem, ale zaopatrzyłem się w piosenki wszystkich występujących zespołów (reedycja debiutu Thaw na CD już jest), więc rodzina będzie miała weekend w otchłani.

Płomień na północnym niebie

– Szanowni państwo, z lewej strony mijamy dom, w którym mieszkał kiedyś Euronymous i na klatce schodowej którego Varg Vikernes zadał mu 23 rany kłute. Scyzorykiem. Ostrze o długości osiem centymetrów… – jeśli przewodnik autokarowej wycieczki przemawia do was takim tekstem, a w tle z głośników sączy się „In the Shadow of the Horns” \m/, to znaczy, że jesteście w Oslo. Niemal 20 lat po tym, jak przez spokojną Norwegię przetoczyła się fala blackmetalowego terroryzmu, płonące kościoły, undergroundowy (dosłownie) sklep i zasztyletowany szef Mayhem stali się atrakcją turystyczną. Chociaż nie, nieprawda, turystyka blackmetalowa kwitnie w Norwegii od połowy klat 90., ale dopiero niedawno tubylcy rzecz usankcjonowali czymś tak groteskowym i – przyznaję – fascynującym zarazem, jak wycieczka szlakiem Euro, Varga i Fenriza.

Najpierw pojechaliśmy pod kościół Holmenkollen, spalony przez Vikernesa latem 1992 roku. Odrestaurowany już oczywiście. – Niestety, władze nie pozwoliły nam go podpalić na potrzeby tej wycieczki, więc obejrzycie odbudowany – sypał krotochwilami jak z rękawa przewodnik. Urocza świątynia jest pięknie położona, na wzgórzu, z którego rozciąga się panorama Oslo i okolic. Oto ponoć podpalaczowi chodziło, żeby wszyscy mieszkańcy stolicy Norwegii mogli obserwować tę łunę… Niestety, do środka Holmenkollen Kapell nie udało nam się wejść, bo przegonił nas cieć, pilnujący bynajmniej nie kościoła, ale terenu przygotowywanego pod mistrzostwa w skokach narciarskich. A więc to tak?! Tak się traktuje pielgrzymkę blackmetalowców? Das ist krieg!!! Goreją wici! Niech zapłoną skocznie…

Znacznie lepiej potraktowała nas wietnamska rodzina, która prowadzi kawiarenkę w miejscu gdzie kiedyś było Helvete, kultowy sklep prowadzony przez Euronymousa. Brama Piekieł, Jądro Ciemności, Bazylika Kultu Diabła – a dzisiaj pyszna kawa (czarna, oczywiście, że czarna) i ciastka. Właściciele kafejki byli na tyle mili, że pozwolili nam wejść do piwnicy, tej samej w której kiedyś swoje pierwsze foty w makijażach trzaskał sobie Darkthrone. Piwnica jak piwnica. Ciemno, zimno i wali stęchlizną, ale kiedy zobaczyłem ten napis, poczułem dreszczyk emocji i nutkę nostalgii. Szkoda, że nie mogłem pojechać na taką wycieczkę choćby z 10 lat wcześniej.

Od Helvete rzut beretem do kamienicy, w której mieszkał i w której zginął Euronymous. Na ścianie ironicznie strzępi się plakat „Resident Evil”, a my słuchamy opowieści o skomplikowanych relacjach w łonie norweskiej blackmetalowej mafii. Ci wycieczkowicze, którzy przed wejściem do autobusu niewiele o tamtych wydarzeniach wiedzieli, wyglądają na autentycznie przejętych. Tym bardziej, że relacja pochodzi z pierwszej ręki – naszym przewodnikiem jest Anders Odden, a więc jedna z najważniejszych postaci norweskiej sceny, choć raczej bohater drugiego planu, niż idol młodzieży. Dość powiedzieć, że zaczynał w deathmetalowym Cadaver, zanim Norwegię zalała druga fala black metalu, a później nagrywał i występował m.in. z Apoptygma Berzerk, Celtic Frost, Satyricon, Ministry, The Young Gods… no, pełen szacun, bez dwóch zdań.
Anders kolegował się z Euronumousem i był u niego w mieszkaniu, przy Tøyengata, kilka dni przed morderstwem. Jedli obiad, pili wódkę, słuchali wstępnego miksu „De Mysteriis Dom Sathanas”. Jego odciski palców były wszędzie, więc kiedy lider Mayhem wyzionął ducha, Oddena dręczyli najpierw policjanci, potem dziennikarze. Załamał się, ściął włosy, zerwał wszelkie kontakty ze sceną metalową. Dopiero po czterech latach, namówiony przez kolegów z Satyricon, wrócił do gry. – Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego i popatrzcie na co mi przyszło. Oprowadzam wycieczki, opowiadając turystom o tym, jak zginął Euronymous. I pewnie będę to robił do własnej śmierci – śmialiśmy się, kiedy to mówił, a pewnie, chociaż dziś nie jestem pewien, czy to był żart.

Mam mieszane uczucia. Podobnie, jak z dzisiejszej perspektywy nie umiem jednoznacznie ocenić tego, co wydarzyło się wtedy w Norwegii (bo autentyczne odrodzenie ekstremalnej muzyki zbiegło się tam z gówniarskimi wybrykami i jednego od drugiego nie sposób oddzielić), tak też trudno mi jednoznacznie ocenić tę dziwną wycieczkę. Z jednej strony, cieszę się, że mogłem tam być, z drugiej wydaje mi się, że w takim zorganizowanym tropieniu śladów undergroundowych muzyków jest coś niestosownego, wręcz śmiesznego. Nie zdziwię się, jeśli za parę lat w Norwegii będzie można kupić zwęglone ruiny Holmenkollen zamknięte w szklanej kuli ze śniegiem (sam bym kupił – a tak musiałem zadowolić się trollem na nartach), nie zaskoczy mnie też pojawienie się w sklepach z pamiątkami wersji 2.0 słynnych zippo z logiem Burzum.

A jeśli ktoś chce na taki Black Metalowy Tour się wybrać, ostrzegam, że ma na to szansę tylko dwa razy w roku. Albo w lutym, podczas festiwalu by:Larm, albo w Wielkanoc, w czasie trwania Inferno Festival. Ci wiosenni będą mieli dodatkowo bimber na pokładzie – tym razem odpowiedni urzędnik nie wydał pozwolenia.