Miłość i śmierć w Olympii

Gdyby film „Dalida. Skazana na miłość” trafił do polskich kin jeszcze dekadę temu, najlepiej dwie – byłby skazany na sukces. Ale dzisiaj? Czy ci, którzy jeszcze Dalidę pamiętają, będą mieli ochotę wyjść z domu? A może nie trzeba pamiętać, może oszałamiająca kariera pięknej piosenkarki i jej życie w cieniu śmierci (od samobójstw kochanków po własne) to historia na tyle frapująca, że obroni się bez sentymentalnego kontekstu?


Polski podtytuł filmu – „Skazana na miłość” – wiele mówi o tym, jak Lisa Azuelos widzi życie uczuciowe pieśniarki i jak przedstawia je widzowi. Poza pierwszym, krótkim okresem zauroczenia, każda miłość jest dla Dalidy ciężkim brzemieniem. Nawet jak jest dobrze to jest najgorzej, więc trzeba wzdychać i przewracać oczami. Zwykle jednak dobrze nie jest, a partnerzy kochliwej pieśniarki kończą marnie, zostawiając ją poturbowaną i jeszcze łatwiejszą do zranienia przez kolejnego pana. I tak w koło Macieju, aż do smutnego końca. Niestety, niewiele z tych relacji rozumiemy, bo było ich niemało, a tu przecież trzeba jeszcze przedstawić traumy dzieciństwa i sceniczne przewagi, jeszcze przeboje muszą wybrzmieć… Azuelos chciała w dwie godziny streścić całe burzliwe życie gwiazdy, uznając, że wszystko jest równie ważne, przez co mamy do czynienia ze zbiorem teledysków przetykanym doniesieniami z „Pudelka” i dialogami z opery mydlanej. Zmienia się scenografia, zmieniają kostiumy i charakteryzatorzy nieźle się starają, ale wichry namiętności, które hulają na ekranie, widza ledwie muskają.
Trudno się przy tym oprzeć wrażeniu, że Dalida jest istotą pozbawioną autorefleksji i/lub instynktu samozachowawczego, bez końca powtarzającą to samo ćwiczenie, nie wyciągając wniosków z porażek i popełniając te same błędy. Może zresztą takie były intencje twórców filmu, bo – jak podpowiada mi małżonka i pewnie ma rację – ludzie tak się zachowują, nie uczą się na błędach. Tak czy owak bohaterce tej opowieści współczułem od pierwszych minut filmu, ale chyba nie polubiłem jej do ostatnich.

Więcej pożytku z seansu „Dalidy”, niż wielbiciele dobrych obyczajowych historii, będą mieli fani muzyki. Warto dowiedzieć się (lub przypomnieć, jeśli ktoś załapał się na czasy jej hegemonii na listach przebojów), że te wszystkie hity, które wciąż krążą w krwiobiegu naszej popkultury (od „Parole parole” po „Gigi L’Amoroso”) wyśpiewywała nam we Francji pewna Włoszka z Egiptu. Że udało jej się nie tylko podbić świat, ale też wymyślić parę razy na nowo i przez trzy dekady utrzymać na powierzchni. Co właściwie było niemożliwe w czasach, w których w tej branży kobiety miały tylko wyglądać, pachnieć i dobrze brzmieć, a kiedy już się zużywały, po prostu wymieniało się je na nowsze modele. A zużywały się szybko, bo kto by tam chciał oglądać na scenie trzydziestolatkę, skoro tyle wokół utalentowanych dwudziestek… Była więc Dalida taką Madonną w epoce przed Madonną i warto o tym pamiętać oraz pokłonić się z szacunkiem.
Przy okazji możemy sobie przypomnieć nie tak znowu odległe – a zdawać by się mogło, że prehistoryczne – czasy, kiedy również nad Wisłą w poszukiwaniu muzycznych hitów nadstawiało się ucha nie na Londyn czy Nowy Jork, ale na Paryż. Szczytem eksportowych marzeń polskich artystów nie była natomiast Primavera, Coachella czy nawet Carnegie Hall, ale mityczna Olympia. Za sprawą „Dalidy” można się dowiedzieć, co to za miejsce i poznać prowadzącego ją Bruno Coquatrixa, tego samego, który uchylił drzwi do wielkiego świata przed Violettą Villas i Ewą Demarczyk.

Nienawistny kutas

lou

Gdyby autor tej książki przejął się zasadą, że o zmarłych dobrze albo wcale, zostałoby mu haiku. Na przykład coś takiego:

Smutny piosenkarz
Lou Reed z Nowego Jorku
Śpiewał, że czeka

Bo „Zapiski z podziemia” Howarda Sounesa – tytuł oryginalny „Notes from the Velvet Underground” ma o tyle sens, że kieruje myśli ku kultowej formacji Lou Reeda – to garść nazw i dat plus mniej lub bardziej zakamuflowane komunikaty, że być może Lou wielkim artystą był, ale za to na pewno był małym człowiekiem. Wrednym, zadufanym w sobie sukinsynem, którego nikt nie lubił. A jak ktoś go na chwilę polubił, to głównie po to, by za chwilę pożałować. Pierwszy komplement pod adresem Reeda („Był po prostu fiutem”) pada z ust kolegi ze szkolnego zespołu już na drugiej stronie książki, a później jest niewiele lepiej. Czasem gorzej. „Sądzisz, że ludzie chcą czytać o życiu Lou Reeda?” – pyta autora „Zapisków z podziemia” jeden z najbliższych współpracowników artysty z czasów The Velvet Underground, poproszony o wywiad na potrzeby tej publikacji. – „Będziesz potrzebował dobrego tytułu, jak na przykład Nienawistny kutas lub Najgorszy człowiek, jaki kiedykolwiek żył. Coś, co od razu będzie sygnalizowało, że nie jest to biografia wspaniałego człowieka, bo nim nie był… Był durną, odrażającą, okropną istotą ludzką”.

Rzeczywiście, jako fan twórczości Lou Reeda, który to i owo już o nim czytał, zdawałem sobie sprawę z tego, że nie był przyjemniaczkiem, ale przyznaję, że nie spodziewałem się portretu Doriana Graya, który wyłania się z tej biografii. Bo jest to portret samolubnego, ale i zakompleksionego typa, wykorzystującego życzliwych mu ludzi, bijącego żonę, tak zaćpanego i zapitego, że nie panował nie tylko nad swoim życiem prywatnym, ale i twórczością. Ogarnął się jako tako dopiero jako starszy pan, pod wpływem Laurie Anderson, ale bratem-łatą nigdy nie został, o przebaczenie nie prosił.
Z „Nienawistnego…” – ups, przepraszam, z „Zapisków z podziemia” – jednoznacznie wynika, że płyty, którymi dziś się zachwycamy, które nie bez powodu przecież uważamy za wybitne i kultowe, były nie tylko owocem dalekosiężnej wizji giganta, który przerastał sobie współczesnych, ale również wypadkiem przy pracy albo owocem pracy ludzi, którzy zrobili coś za Lou, bo akurat nie ogarniał rzeczywistości…

Czy warto więc czytać taką książkę? O tak, po stokroć tak.

Z muzycznymi biografiami sprawy bowiem mają się tak, że powstają głównie z miłości. Wiem, co mówię. 😉 Autor takiej biografii najczęściej jest fanem opisywanego wykonawcy/zespołu, w dodatku rozmawia z jego/ich przyjaciółmi, rodziną, najlepszymi współpracownikami – a to oznacza, że nawet dbając o obiektywizm, przedstawia nam szklankę raczej do połowy pełną. Co bynajmniej nie musi oznaczać fałszu. Taka biografia jest po prostu jak zdjęcie korzystniejszego profilu. Wykonane przez dobrego fotografa. W korzystnym oświetleniu. „Zapiski z podziemia” są tymczasem jak foty, które zrobili ci komórką złośliwi koledzy – to nie ludzie, to wilki – na imprezie, która wymknęła się spod kontroli. Akurat wtedy, kiedy zasnąłeś z uchem w sałatce. I ktoś ci markerem narysował fiuta na czole.

Publikowanie takich fotografii na Fejsie czy Instagramie bez wiedzy i zgody najbardziej zainteresowanego to oczywiście zło największe – jaki więc płynie pożytek z publikacji i lektury „Zapisków z podziemia”? Choćby taki, że wraz z nieuchronnym wzrostem niechęci do Lou Reeda, coraz trudniej nam będzie uchylić się przed pytaniem: czy to wciąż OK lubić jego muzykę? Czy kiedy już wiemy, jak wyglądały relacje wewnątrz The Velvet Underground, jak powstawał „Transformer” i kim był człowiek, który wymyślił i zrealizował „Metal Machine Music”, możemy wciąż podziwiać dzieło i jego twórcę?

Moja odpowiedź brzmi: dzieło – tak. Pal licho twórcę.

Być może żyjemy w najbardziej dostatnim, najbardziej interesującym i zarazem najbardziej beztroskim (choć nie wiem, czy to się da połączyć) czasie w dziejach ludzkości, ale jedno jest pewne: XXI-wieczne połączenie kultu celebryty z informacyjną biegunką, którą codziennie nie tylko konsumujemy, ale i współtworzymy (ja choćby tym wpisem, I know) sprawiło, że twórca zrósł nam się z dziełem. Albo i dzieło zastąpił, bo po jaką cholerę czytać książkę, która ma 500 stron, skoro możemy zobaczyć, co pisarz włożył na ściankę i co powiedział (pierdnął na Twitterze) o innym pisarzu. My też mamy swoje zdanie o obu pisarzach i nie zawahamy się go użyć, więc dołożymy do pyskówki pomiędzy ludźmi pióra (w dupie) swój błyskotliwy komentarz, podamy dalej i już, uczestniczymy w kulturze, jest zajebiście. A książka? Nawet jeśli uda nam się ją przeczytać – to przecież nie sposób tego zrobić w oderwaniu od wspomnianych wyżej zdjęć, plotek, twittów, bon motów i memów. Wiemy o współczesnych nam twórcach – nawet tych, co starają się strzec swojej prywatności – zbyt wiele, by nie kładło to się cieniem na ich dziele. Czytamy więc książkę, oglądamy film, spektakl teatralny lub obraz, słuchamy płyty osadzając je automatycznie nie tyle w kontekście innych książek, filmów, płyt, co w kontekście prywatnego życia autorów. Czasem oczywiście ma to sens (bo jak inaczej brać się za bary z „Moją walką” Knausgårda?), ale zwykle – niekoniecznie. Często – w ogóle nie.

Nazbyt gorliwe wiązanie życia prywatnego twórców z ich dziełem jest krzywdzące dla tych artystów, którzy mieli nieszczęście narodzić się i tworzyć w Epoce Informacji. O prywatnym życiu i cechach charakteru antycznych dramatopisarzy, barokowych kompozytorów i romantycznych poetów wiemy bowiem niewiele lub nic – w związku z tym obcowania z ich spuścizną nie zakłóca nam świadomość, że jak się ochlali na imieninach wujka Jurka to komuś spuścili łomot. Ich opryskliwość, niefotogeniczność, złe zwyczaje żywieniowe, poglądy polityczne, rytuały religijne, upodobania seksualne i nawet karygodna nieznajomość praw dynamiki Newtona dawno legły z nimi w grobie i nie mają żadnego znaczenia. No dobrze, może czasem pomagają nam w interpretacji dzieła – ale to wszystko, nie budzą emocji, nie zachęcają nas do ferowania wyroków w moralnym uniesieniu. Czemu więc mielibyśmy oceniać jakiegoś śpiewaka z Nowego Jorku nie za jego piosenki, ale za to, że był niemiły jak wciągnął kreskę?

Jest jeszcze coś. Jeśli sam tworzysz, możesz znaleźć w biografii Lou Reeda autentyczną pociechę – pal licho, że teraz twoje płyty się nie sprzedają, a recenzenci albo cię ignorują, albo uważają za pretensjonalnego głupka. Za 20, a może za 50 lat, nikt nie będzie pamiętał, kto był dzisiaj na pierwszym miejscu listy przebojów i co było piosenką dnia w RMF-ie, za to twój pogardzany dziś i niesprzedawalny album może przejść do legendy. Może być kultowy. Może inspirować innych. I nie ma znaczenia, kto ci dograł bas, kto podczyścił wokale i skąd ukradłeś tę fajnie brzmiącą linijkę w refrenie. Ważne, kto się pod tym podpisał.
Nie, nie żartuję.

A co z Lou Reedem? Po lekturze „Zapisków z podziemia” wciąż najbardziej nie lubię go za „Lulu”.