Najbardziej w krytycznym wzmożeniu wokół Me And That Man podobają mi się głosy, że to w ogóle nie jest oryginalne. Tym bardziej, że często formułują je muzycy zespołów unikalnych w skali światowej (wężykiem) oraz, że Nergal przecież od miesięcy zapowiadał rewolucję, wymyślenie nowego gatunku muzycznego, a może nawet dwóch (wężykiem, wkleić cytat: I love Madrugada, Leonard Cohen, Wovenhand, Nick Cave and more… and I wouldn’t be surprised if you find these inspirations in this new music).
Jak zwykle nie zawodzą rozkminiacze motywacji oraz strażnicy kalendarza – a więc ta piosenka jest śpiewana dla pieniędzy oraz tępy metalowiec Nergal usłyszał przedwczoraj King Dude’a i też chce taki być. No, w sumie ma to sens – przecież Behemoth ledwie wiąże koniec z końcem, a King Dude wyprzedaje największe areny. To może i jego nędzna kopia jakoś się odkuje. (tak, wężykiem)
Tu anegdota. Pod koniec lat 90. często wpadaliśmy na siebie z Nerem tu i tam, głównie przy okazji wspólnych koncertów i rozmawialiśmy m.in. o muzycznych fascynacjach, czasem podrzucając sobie płyty. Dzięki niemu po raz pierwszy usłyszałem na przykład Gojirę (przywiózł mi wersję jeszcze z Boycott i wręczył z komentarzem: „graliśmy z takim nowym bandem we Francji i pomyślałem, że to coś dla ciebie” – dobrze pomyślał).
Otóż pewnego dnia Nergal wręczył mi CDRa opisanego „Johnny Cash”. W pierwszej chwili myślałem, że to taki dowcip, bo przecież Cash to nudny dziadek, co pitoli te swoje kowbojskie piosenki, najgorzej… Ale posłuchałem i zrozumiałem, że nie żart, że raczej srogo – to była druga lub trzecia część „American”, najpóźniej 2000 rok.
Choć nie wiem w sumie, po co o tym opowiadam, bo jak wskazują najnowsze badania opinii publicznej, wszyscy słuchają i kochają Casha od przedwojny, a już na pewno dłużej i bardziej niż Darski.
Bardzo jestem ciekaw całej płyty Me And That Man, licząc na to, że będzie mniej gotyku (czy tam Danziga), za to rzeczywiście więcej country. Nicka Cave’a może być ile wlezie 😉 Przede wszystkim jednak liczę na to, że będzie więcej That Mana – i w dźwięku, i w obrazku. Bo na ten przykład teledysk do „My Church is Black” nie podoba mi się w ogóle i wolałbym, żeby zamiast tych wszystkich gołych dup przez cztery minuty łypał na mnie złym okiem John Porter. Serio.
Liczę też na to, że dzięki Me And That Man ludzie zainteresują się tym, co ostatnio Porter porabiał solo, bo „Back in Town” i „Honey Trap” to świetne, niesłusznie przegapione płyty, które w kraju wielbiącym Cohena, Cave’a czy Afghan Whigs powinny być bestsellerami.
Niezależnie jednak od osobistych preferencji, z całej siły trzymam kciuki za powodzenie projektu, szczególnie poza naszym podwórkiem. A wszystko jest na dobrej drodze, bo nie wiem czy zza gołych bab wszyscy państwo dostrzegli, kto wydaje na świecie debiutancki album Me And That Man? Otóż jest to brytyjska wytwórnia Cooking Vinyl, dla której obecnie nagrywają m.in. Amanda Palmer, Richard Ashcroft, James, Röyksopp, The Cult, Marilyn Manson i The Prodigy.
To dopiero będzie trudny orzech do zgryzienia, jeśli Nergalowi uda się odnieść sukces na świecie z drugim zespołem, c’nie? W dodatku z takim, który niemal każdy użytkownik Facebooka potrafiłby naprawić, tylko frajer Nergal nie chce dać sobie pomóc.
Raduje się (rogate) serce, raduje się (czarna) dusza, widząc w jakiej formie jest polski ekstremalny metal.
Najpierw Behemoth w Kopenhadze (dzięki Czesław, dzięki Ner!). Widziałem już wiele koncertów tego zespołu, większość bardzo dobrych, ale ten być może był najlepszy. Świetnie ułożona setlista („Dmuchaj w rurę Gabrielu” jako otwieracz i monumentalny „O Father, O Satan, O Sun!” jako dobijacz, a w środku dużo z nowej płyty i dużo przebojów, m.in. „Conquer All”, „Christians to the Lions”, „Chant…”), doskonale zaplanowana, choć nie przedobrzona oprawa (trochę pirotechniki, backdrop zmieniający się z białego na czarny w połowie koncertu, kozio-samurajskie łby na finał – bardzo to wszystko efektowne). Nowe numery na żywo urywają głowę (aranże!), brzmienie od trzeciej piosenki było bliskie ideału, zaangażowanie muzyków – wzorcowe. Triumf Behemoth był tym większy, że tuż przed nimi grało Cradle Of Filth, które zostało przez Polaków znokautowane. Nie będę wchodził w szczegóły, ale Anglicy muszą żałować, że zdecydowali się na tę trasę… Rozmawiałem z paroma Duńczykami, również takimi, którzy na co dzień metalu nie słuchają i Behemotha wcześniej nie znali – wszyscy byli pod wielkim wrażeniem.
A wczoraj w Krakowie trasa Bewitching the Polonia. Budżet nieporównywalnie mniejszy, klub daleki od idealnego – co się przekłada na światło i dźwięk, niestety – ale zainteresowanie na szczęście niemałe. I dobrze, bo występowały moim zdaniem najlepsze polskiej zespoły okołoblackmetalowe ostatnich lat (nie wszystkie oczywiście – do ideału zabrakło choćby Furii, Medico Peste czy Mgły, do której powoli się przekonuję). Anyway, zaczął Thaw i jak zawsze było dobrze. Ich muzyka do najłatwiejszych w odbiorze nie należy, schowani pod kapturami teoretycznie nie oferują absorbującego show, ale jakimś cudem to wszystko sprawdza się w wersji live. A jak pięknie radzą sobie z ujeżdżaniem tych wszystkich dysonansów i przesterów. Mniam.
Mord’A’Stigmata – bardzo podoba mi się „Ansia”, ich nowa płyta, ale obawiałem się, że te wszystkie smaczki i niuanse będą trudne do odtworzenia na scenie. I rzeczywiście, nie zawsze żarło, a to co na słuchawkach cieszy subtelnościami na koncercie może irytować – ale to i tak był świetny koncert zespołu, który doskonale wie, czego chce i potrafi to uzyskać.
Morowe – nie tylko piekło, labirynty, diabły. Również maski, kaptury, gołe klaty, wystudiowane pozy i ta ich dziwna muzyka. Niepokojąca, chwilami irytująco prymitywna, czasem zaskakująca oryginalnością, absolutnie wciągająca. Fajnie było patrzeć, jak ludzie powoli dają się wkręcić w ten groteskowy spektakl… Musiałem wyjść przed końcem, ale zaopatrzyłem się w piosenki wszystkich występujących zespołów (reedycja debiutu Thaw na CD już jest), więc rodzina będzie miała weekend w otchłani.
Dziś o tym, jak redaktor Marcin Meller próbuje odzyskać dziewictwo, choć jako redaktor „Playboya” powinien wiedzieć, że takie rzeczy to tylko w filmach.
Miałem napisać te parę zdań już po ubiegłotygodniowym popisie pana Marcina w „Drugim śniadaniu mistrzów”, ale doszedłem do wniosku, że może nie warto. Pewnie emocje go poniosły, a ze mnie żaden „Pudelek”, żebym się na każdym niebacznie palniętym zdaniu zębami uwieszał. Ale już na wczorajszy felieton we „Wprost” zareaguję, bo to słowo pisane, z premedytacją przez pana Mellera wysłane w świat i uwagi naszej się napraszające.
Tytuł felietonu pana Marcina Mellera brzmi „Ave, Nergal!”, a streścić się go da w zdaniu: wy, którzy twierdzicie, że Nergalowi wpierw wolno było Biblię podrzeć, a teraz w telewizji publicznej występować, inaczej śpiewacie, kiedy z tej samej wolności słowa korzystać chcą rasiści i im podobne łobuzy. Znaczy, głupi i niekonsekwentni jesteście. Amoralni moralnością Kalego.
Ogólne wrażenie z lektury felietonu można wynieść takie, że autor rację swoją ma. Ale diabeł – tadam! – tkwi w szczegółach. Oto i one:
1. Różnica pomiędzy manifestacją, która odbywa się w miejscach publicznych i podczas której wznosi się antysemickie czy rasistowskie hasła, będące częścią programu politycznego, a zamkniętym koncertem, którego elementem jest jakieś kontrowersyjne działanie, jest dla mnie tak oczywista, że aż wstyd ją nazywać po imieniu. Ale powiedzmy, że to tylko interpretacja zdarzeń, przejdźmy więc do faktów…
2. Przywołany przez pana Mellera w felietonie Piotr Farfał szefował telewizji publicznej, natomiast Nergal ocenia głosy (i zdaje się – biusty) dziewcząt, które chcą zostać gwiazdami estrady. Naprawdę da się tu postawić znak równości?
Swoją drogą, jaką linijką by ich nie mierzyć – ja się i tak w pułapkę retoryki pana Mellera złapać nie dam, bo tu mam dowód na to, że do antyfarfałowskiej histerii też się nie przyłączyłem.
3. Farfał był be, bo jako nastolatek napisał coś do skinowskiego fanzinu, ale że dorosły już Darski przybrał sobie pseudo Holocausto, no to nie bądźmy zbyt drobiazgowi – ironizuje pan Meller. Ale dlaczego nie mielibyśmy być drobiazgowi? Bądźmy, będzie fajnie. Otóż nie mam pojęcia, jak długo pan Farfał był skinheadem jak z obrazka, w glanach i we fleku (może zresztą w ogóle nie był), ale wikipedia twierdzi, że był działaczem Narodowego Odrodzenia Polski i redaktorem „Szczerbca” na studiach. A więc musiał być pełnoletni. Zapytajmy tę samą wikipedię o niejakiego Holocausto – choć nie muszę tego robić, dobrze pamiętam jak Behemoth raczkował – a dowiemy się, że z pseudonimu tego zrezygnował w 1993 roku (nie chce być inaczej, we wkładce demówki „The Return of the Northern Moon” już był Nergalem). Urodził się w 1977 roku, a więc przestał być Holocaustem w wieku 16 lat.
4. W świetle tego, co napisałem powyżej to właściwie nie ma znaczenia, ale pozwolę sobie na małą dygresję, dedykowaną wszystkim tym, co lubią Nergala walić po łbie jego gówniarskim pseudonimem. Otóż nastoletni Adam D., zakładając zespół, który później miał się przeobrazić w Behemotha, zafascynowany był m.in. fińskim zespołem Beherit, w którym grał niejaki Nuclear Holocausto (co zresztą też nie miało nic wspólnego z nazizmem, podobnie jak kominy Auschwitz w logo Industrial Records. Chodziło po prostu o szokowanie mieszczan ich najgorszymi koszmarami… Myślałem, że to karta zgrana już w późnych latach 70., ale jak widać, u nas wciąż działa).
Jakiś rok czy dwa lata później, Ner po prostu zrozumiał, że po pierwsze ksywkę ma głupią (może dowiedział się, co znaczy ;-)), a po drugie cudzą, a więc prowadzącą wszystkich recenzentów na trop Beherita, który w gruncie rzeczy był kapelą cienką jak dupa węża.
5. Czytajmy dalej: (…) moja odpowiedź na uwagę Małgorzaty Domagalik, że Darski jest prywatnie miły: „Hitler też był pewnie miły dla bliskich”, znaczyła to, co znaczyła, czyli że osobiste powaby nie mają znaczenia dla osądu czynów człowieka„.
Co racja to racja, zauroczenie pani Domagalik szarmem Nergala nie ma tu nic do rzeczy. Ale po pierwsze, o ile mi wiadomo, Nergal jest miły nie tylko dla bliskich 😉 a po drugie, taki argument w dyskusji to akt rozpaczy, klasyczny przykład braku argumentów. Sam kiedyś podobnego, chyba nawet na tym blogu, użyłem i zostałem poczęstowany linkiem, który teraz na ręce pana Millera przekazuję. Chodzi o Reductio ad Hitlerum, czyli zabieg z podobnej półki, co pytanie: „Kiedy przestał pan bić żonę?”
6. Ale to wszystko nic. Nie zabierałem dotąd głosu w sprawie Nergala, bo choć uważam, że artyście w ramach uprawianej przez niego sztuki wolno prawie wszystko, poza czynieniem fizycznej krzywdy innym żywym istotom (oczywiście nie znaczy to, że wszystko trzeba oraz że wszystko powinni oglądać nieletni), to uważam też, że wszyscy urażeni słowem, obrazem lub czynem artystycznym mają pełne prawo to oburzenie manifestować. Nie kneblować, nie zamykać w więzieniach, ale niezadowolenie swoje głośno wyrażać – jak najbardziej. Wolność działa tylko wtedy, kiedy działa w obie strony.
Święte oburzenie pana Mellera – (…) barbarzyńca profanuje Biblię, lży ludzi i szerzy nienawiść (…) – wprawiło mnie jednak w osłupienie, bo wydaje mi się mocno spóźnione. Oto kilka dat:
– wrzesień 2007 – koncert Behemotha w gdyńskim klubie Ucho, Nergal drze Biblię.
– luty 2008 – w związku z incydentem w Gdyni, Ryszard Nowak z Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed Sektami składa skargę na ręce ministra sprawiedliwości. Prokuratura wszczyna śledztwo. W mediach sporo się o tym pisze i mówi.
– kwiecień 2008 – oskarżyciel publiczny postanawia umorzyć śledztwo, więc pan Nowak wytoczył Nergalowi proces z powództwa cywilnego.
– koniec 2008, wiosna 2009 – kolejne etapy sądowej przepychanki pomiędzy Darskim a Nowakiem, wszystkie szeroko relacjonowane i komentowane w mediach.
– lato 2009 – Nergal nawiązuje bliższą znajomość z Dodą, piosenkarką, którą bardzo interesuje się miesięcznik „Playboy”, kierowany przez pana Mellera.
– styczeń 2010 – w „Playboy’u” ukazuje się wywiad z „szerzącym nienawiść barbarzyńcą”. Cztery strony, 44 pytania. Rozmowa o seksie, nowej narzeczonej, muzyce, rodzinie, religii, jest i obśmianie plotki o rzekomych neofaszystowskich sympatiach Behemotha (a w notce biograficznej wzmianka o tym, że jego wczesny pseudonim to Holocausto)… Zwraca uwagę ciekawe zdjęcie otwarciowe. Oto barbarzyńca siedzi na łóżku, czyta „Mistrza i Małgorzatę”. Dłonie ma owinięte bandażem, ale spod ich bieli przesącza się krew. Wygląda to na stygmaty…
Pytają mnie ludzie od roku, co myślę o związku Nergala z Dodą. Niestety, niewiele o tym myślę, bo niby dlaczego miałbym? Ufam, że Nergalowi też snu z powiek nie spędza kwestia, z kim dzieli łoże Szubrycht…
Ale niedawna wiadomość – niesprawdzona, przyznaję – jakoby Ner miał napisać piosenkę dla swojej oblubienicy, to już zupełnie inna para kaloszy. Z jednej strony, uważam, że to naturalna kolej rzeczy. Skoro są razem w życiu prywatnym, to czemu nie mieliby się zbliżyć, jeśli nie na scenie, to chociaż w studiu nagraniowym? Bo „Księga Praw i Obowiązków Liderów Prawdziwych Zespołów Blackmetalowych” zabrania? Tego bym nie lekceważył, jeśli mu bardzo zależy na młodocianej – a przez to radykalnej – części publiczności Behemoth. Ale że nie jestem ani młodociany, ani radykalny, mam w dupie obowiązki wynikające z tego, że ktoś ma o mnie jakieś wyobrażenie i zgaduję, że Nergal też zaczął je tam mieć. Dowodem nie tylko publiczne wystąpienia z Dorotą, ale na przykład obecność na nowej płycie Czesław Śpiewa. I dobrze, popieram… Zawsze wkurzał mnie ten dysonans metalowej mentalności – z jednej strony płaczemy, że spycha się nas do getta, śpiewamy pieśni o tym, jak to dobrze być wolnym (smoki/orły/kruki lecące w kierunku zachodu słońca/księżyca/niebotycznych gór to podręczna metafora w tym temacie), ale kiedy ktoś od środka próbuje metalowy folwark otworzyć, to się lament podnosi, że Targowica, zdrada i zaprzaństwo…
No, ale nie o tym miało być. Miało być o piosence Nergala dla Dody. Jeśli naprawdę to robi, sporo ryzykuje. Całe swoje dorosłe życie doskonalił sztukę wykuwania z gitary groźnych, deathmetalowych riffów i jak wiemy, robi to na światowym poziomie. Ale czy to znaczy, że potrafi ułożyć poprockowy numer do radia? Nie wiadomo. Jeśli mu się uda – czapki z głów. Oznaczać to będzie, że jest nie tylko świetny w swojej wąskiej specjalizacji, ale że jest znakomitym, wszechstronnym muzykiem.
A co jeśli zaproponuje coś niekoniecznie złego, ale po prostu przeciętnego? Pal licho, że narzeczona nie będzie miała przeboju, gorzej że wszyscy, którzy źle życzą Nerowi (a paru takich się znajdzie), będą mogli piać: Popatrzcie, co to za gówniany gatunek ten death metal, skoro taki średniak może być tam królem. Hity dla radia – oto prawdziwa sztuka!
Przyznaję zresztą i ja, napisać naprawdę zgrabny, chwytliwy, a zarazem mało obciachowy numer do radia to duża sztuka. Nie stąd wiem, że sam próbowałem, bo mi dobry Bóg takiego talentu poskąpił, ale stąd, że co otworzę radio, to jedno mnie nachodzi spostrzeżenie: Muzyki z nim dużo, dobrej mało.
Jeśli więc zapytacie mnie, co sądzę o tym, że Nergal komponuje dla Dody, odpowiem bez namysłu: Trzymam kciuki.
Wiem, długo to trwało. Ale też sporo dobrych płyt musiałem sobie przypomnieć. Oby 2010 rok w polskiej muzyce nie był gorszy. Lepszy też może być – szczególnie, że w tak zwanym mainstreamie plaża i hula wiatr, więc ktoś kumaty mógłby to zagospodarować. Tylko czy znajdzie się ktoś równie kumaty, co przebojowy?
Armia – Freak
Zaczęli rok od mocnego, ale zachowawczego „Der Prozess”. Nie przyłączyłem się wówczas do chóru entuzjastów, nie piałem, że to jak „Legenda” tylko bardziej. Ale progpunkowym „Freakiem” mnie kupili. Do tego stopnia, że nawet ten niefortunny angielski mi nie przeszkadza. Nieoczekiwane odrodzenie zespołu, który miałem za zakonserwowany na wieki. Tak trzymać!
Behemoth – Evangelion
Tłum świeżo upieczonych entuzjastów Behemotha w polskich mediach wprawia mnie w stan lekkiego zażenowania… Kto by pomyślał, że niemal we wszystkich redakcjach czai się tłum zakonspirowanych fanów death metalu. Szkoda, tylko że nie pisali o sukcesach zespołu, zanim Ner zaczął spotykać się z Dodą, na przykład półtora roku temu, kiedy Behemoth grał na Ozzfest. Co nie zmienia faktu, że zamieszanie wokół zespołu zasłużone, a „Evangelion” jest znakomitą płytą.
Biff – Ano
Pogodno rozmnaża się przez pączkowanie (albo przez podział). Biff jest mniej rockowy, ale poza tym ma najlepsze cechy szczecińskiej formacji – radość z grania, absurdalny humor i to anarchiczne podejście do muzycznej materii, które pozwala im na swobodne poruszanie się w niemal każdej stylistyce.
The Black Tapes – The Black Tapes
Tu się nie ma co rozpisywać. Zdrowy, punk’n’rollowy napierdziel. Czysta energia.
Blindead – Impulse (EP)
Nie wiem jak dla Państwa, ale dla mnie to obecnie najlepsza kapela metalowa w Polsce. Trzymam kciuki za kontrakt na Zachodzie, bo jak nie podpiszą za chwilę papierów z kimś w miarę poważnym to sczezną jak wielu przed nimi…
Dick4Dick – Summer Remains
Lubiłem ich koncerty, nie przepadałem za nagraniami. Ale „Summer Remains” to wielki krok naprzód. Połączenie rocka psychodelicznego z lat 70. z obciachowym, ale cudnie chwytliwym polskim popem sprzed ćwierćwiecza – z humorem, bez napinki, ze znamionami własnego stylu. Świetne.
Maciej Filipczuk – Metamuzyka
Objawienie. Punkrockowe oberki z odjechanym, Robotobibokowym napędem. Nie mogę przestać słuchać.
Furia – Grudzień za grudniem Piekielnie ciepły w dłoniach śnieg / Czarny jak węgiel Ślonska / I w oczy ołów lany / Dymem hut / Chłodzony skwierczy / Jeszcze i jeszcze! – dawno blackmetalowa płyta nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Moc.
Gaba Kulka – Hat, Rabbit
Świetna płyta i wielka obietnica na przyszłość. Dzisiaj Gaba dopiero rozkwita. Strach pomyśleć, czym zaowocuje.
Hey – Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!
Wiadomo. Pracowici jak mrówki, utalentowani jak… hmm… ktoś bardzo utalentowany 😉 Na polskiej scenie rokowej nie ma innego zespołu, który po tylu latach wciąż potrafiłby się wymyślać na nowo i nagrywać tak dobre płyty.
Indigo Tree – Lullabies of Love and Death
Cicho, ale niepokojąco. Przystępnie, ale psychodelicznie. Jeden z najciekawszych debiutów minionego roku i wielka obietnica na przyszłość.
Kapela Ze Wsi Warszawa – Infinity
Ludowo, ale ponadgatunkowo. Eklektycznie. Pomysłowo. No i tak po prostu – potrafią napisać sobie zajebiste numery i świetnie je wykonać.
Kucz/Kulka – Sleepwalk
Ta płyta powstawała bardzo długo i miała brzmieć zupełnie inaczej. Na początku były wielowarstwowe, mroczne, ambientowe dywany Kucza, potem kilka wersji przejściowych, z innymi głosami, aż w końcu to, co znacie. Chwytliwe, zgrabne piosenki z unikalnym drugim dnem. Trzymam kciuki za kontynuację tego projektu. Bo wierzę, że tak utalentowane postaci jak Gaba i Konrad są w stanie nagrać znowu coś dobrego i wiem, że na pewno nie będą się powtarzać.
Lachowicz – Pigs_Joys And Organs
Zaskoczył mnie rockowy pazur tej płyty. Czyżbyś Jacku zatęsknił do Ścianki? Tak czy owak, znakomity album. Niestety, bez szans na większe powodzenie. Nie dość, że po angielsku i bez radiowego hitu, to jeszcze wydany w okresie złotych dzwoneczków, pluszowych łosi i samoubierających się choinek Maide in China. Kto przegapił, niech natychmiast nadrobi zaległości.
Anita Lipnicka – Hard Land of Wonder
Bardzo urocze dziewczyńskie smęcenie. Raczej ze słusznymi długami u Badalamentiego, PJ Harvey czy Nicka Cave’a, niż w polskiej tradycji „nadwrażliwa okularnica w krainie łagodności”.
Lost Soul – Immerse in Infinity
Wszyscy zajęli się porównywania Vadera z Behemothem i w tym zgiełku niemal przepadła doskonała płyta Lost Soul. To death metal z ambicjami i wyobraźnią, zagrany na najwyższym światowym poziomie. Tylko nie dajcie się odstraszyć okładką.
L.U.C. – Zrozumieć Polskę 39/89
Facet z artystycznym ADHD, w dodatku straszny gaduła – tutaj spokojny i milczący. Ze względu na ciężar gatunkowy tematyki nie słucham tej płyty z nadzwyczajną przyjemnością, ale z szacunkiem chylę czoła. Odważna, świetnie zrealizowana wizja.
Julia Marcell – It Might Like You
Płyta niby sprzed roku, ale w Polsce ukazała się dopiero jesienią. Jeden z mocniejszych debiutów ostatnich lat.
Nathalie and the Loners – Go, Dare
A może Orchid “Driving with a Hand Brake On”? Rok temu nie wiedziałem o istnieniu tej pani. Dzisiaj upatruję w Natalii Fiedorczuk jedną z największych nadziei polskiej sceny indierockowej (czy tam nawet indiepopowej, jak chcecie). Przebojowa i zabawna na scenie z Happy Pills, melancholijnie pogodna w Orchid, uroczo neurotyczna w Nathalie and the Loners… Jestem fanem.
Pablopavo – Telehon
Nie przepadam za reggae więc umknęła mi ta postać. Świetny tekściarz, przekonujący wokalista i przede wszystkim osobnik z charakterem przez duże CH. Jego łobuzerskie, miejskie ballady, które zarazem mają potencjał pokoleniowych przebojów, to jedno z najfajniejszych wydarzeń roku w polskiej muzyce. Coś jak Maleńczuk 20 lat później, tylko 50 procent jaśniej.
Paristetris – Paristetris
Pozwolą Państwo, że powtórzę swą laudację z „Przekroju”: „Od lirycznych uniesień po jazzgotliwe połamańce. I ten głos… Gdyby taką płytę nagrał Mike Patton, chwalilibyście go za powrót do wysokiej formy.” A teraz uściślę – głos oczywiście należy do cudownej Candelarii Saenz Valiente, a ten Mike Patton tu po to, by uzmysłowić kochającym Pattona krajanom, że Paristetris jest fajne, odważne i eklektyczne. A nie dlatego, że jest podobne do Faith No More 😉
Pustki – Kalambury
Ładne wiersze wybrali. Ciekawie je interpretują. I w ogóle fajnie grają. A zaśpiewana przez Artura Rojka „Nieodwaga” to jedna z najlepszych polskich piosenek minionego roku.
Tides From Nebula – Aura
Wolę ich w wersji koncertowej, ale płyta to zawsze jakiś pretekst, by o zespole przypomnieć. Mam nadzieję, że na następnej uda im się odtworzyć ten flow, tę atmosferę, którą tak urzekają, kiedy grają na żywo. To rzadki przykład zespołu, który nie ma (jeszcze – wierzę, że to przyjdzie) wielkich kompozycji czy imponujących umiejętności technicznych, ale ma to ”coś”.
Tomasz Stańko Quintet – Dark Eyes
Jak przygoda to tylko w Warszawie, jak nudzić się to tylko przy płytach z ECM. Na poziomie kompozycji żadna wielka gra się tu nie toczy, ale to brzmienie trąbki pana Tomasza…
Vader – Necropolis
Powrót do przeszłości – jeśli chodzi o kompozycje i sposób kreowania atmosfery, ale brzmienie mięsiste, potężne, współczesne. Nie wiem tylko, czemu Nuclear Blast zdecydował wydać się nowego Vadera dokładnie w tym samym czasie, co Behemotha? Chodziło o to, że konkurencja działa mobilizująco? Kogo jak kogo, ale tych dwóch zespołów chyba nie trzeba mobilizować, za to antagonizowanie ich fanów to słaby pomysł…
Drogi Panie Ryszardzie, jako fan tzw. niszowych gatunków muzycznych pięknie Panu dziękuję za trud, który wkłada Pan w ich promowanie. Dokonuje Pan rzeczy niemożliwych, trafia Pan w dziesiątkę tam, gdzie zawodzą najlepsi spece od marketingu, potrafi Pan załatwić w mediach takie rzeczy, że lobbyści i pijarowcy rąk Panu niegodni całować…
Najpierw ten numer z Behemothem. No kurde, mistrzostwo świata! Zespół blackmetalowy, który co prawda robił swoje na Zachodzie, ale dawno przywykł do myśli, że u nas do końca świata egzystować będzie z nalepką „Cudze chwalicie swego nie znacie”, udało się Panu katapultować na pierwsze miejsce listy sprzedaży płyt, na okładki gazet, do programu pani prezydentowej nawet. I jeszcze tę blond laskę, com ją na rozkładówce „Playboya” widział, raczył Pan sprezentować liderowi Behemotha. Normalnie na tacy, przewiązaną różową wstążką… Szacun, Panie Ryszardzie, szacun!
No, ale wiadomo, Szatana łatwo mediom sprzedać, pewnie dlatego, że są jego dziełem. Nie sądziłem jednak, że uda się Panu ten sam numer ze starym, nudnym jazzem wywinąć. No, Panie Rysiu, to już było promocyjne salto mortale! Prędzej bym się powrotu O.N.A. spodziewał, niż tego, że zobaczę informacje o bielskiej Jesieni Jazzowej na pierwszych stronach wszystkich najważniejszych portali. Z „Pudelkiem” na czele! Panie Ryszardzie kochany, o jazzie w naszym kraju tak obszernie pisano ostatnio, kiedy Miles Davis przyjeżdżał, ale nawet wtedy tak chętnie o nim nie czytano. Jest Pan wielki. Szkoda, że ten kościół w Aleksandrowicach tak mało ludzi pomieści. Ci organizatorzy to jednak ludzie małej wiary są. Z Pana pomocą to przecież byliby w stanie na Chicka Coreę nawet Spodek sprzedać.
Nie wiem jakie Pan ma teraz plany, ale ufam, że to znowu będzie coś wielkiego. Jeśli mogę coś nieśmiało zasugerować – może wziąłby się Pan za promocję muzyki współczesnej? Stockhausena pośmiertnie o praktyki magiczne oskarżył? Albo ku Reichowi młot na czarownice skierował? Bo wie Pan, to fajna muzyka jest, ale trudna. Jak Pan nie pomoże, to w telewizorze nie pokażą, w radiu nie puszczą, w gazecie nie napiszą…
Znowu nominowali się do Fryderyków. I nominacje owe dowodzą dwóch rzeczy. Po pierwsze – wiem, to żadne odkrycie – kiepsko z polską muzyką popularną. Po drugie – uwaga, kiedy na to wpadłem poczułem się jak Newton pod jabłonią! – wielce szanowni przedstawiciele rodzimej branży muzycznej nie słuchają muzyki. O czym najlepiej, czyli najgorzej, świadczą nominacje w kategorii Najlepszy Album Zagraniczny, czyli Foo Fighters (fajna płyta, ale bez przesady), Norah Jones (pfff…), Roisin Murphy (to jakiś żart?), Prince (o, przepraszam, ten żart jest lepszy) i Timbaland (zrozumiałbym, gdyby go nominowano w kategorii Rozczarowanie Roku). No, jeżeli mamy w Polsce fachowców, którzy NAPRAWDĘ myślą, że to są najlepsze rzeczy, które wydarzyły się w 2007 roku w światowej muzyce (chwalmy Pana, że Sting i Leonard Cohen niczego nie wydali!), to nie ma co się dziwić, że – patrz punkt pierwszy – polska muzyka brzmi tak jak brzmi. Bo jak się byle czego słucha, to się potem byle co gra. I niech się nie dziwią, że lud się z Fryderyków śmieje. Nie można wymagać poważnego traktowania nagrody, którą kompromituje się własną ignorancją.
Oczywiście są wyjątki, również wśród nominowanych. Kasia Nosowska w różnych wcieleniach (można ją nominować hurtowo, na najbliższe 10 lat, przecież i tak na horyzoncie żadnej sensownej konkurencji nie widać), Waglewski i Maleńczuk (choć ta ich płyta to tylko średnio udany, napisany na kolanie, żart… ale na bezrybiu i rak ryba), Pogodno (nawet w nieco słabszej formie nie mają w Polsce konkurencji), Lipali, Apteka (choć spodziewałem się nieco więcej), Myslovitz (którzy w minionym roku nic nie wydali) czy Behemoth (ciekawe czy zauważylibyście go, gdyby gazety nie kładły wam do głów, że to najpopularniejszy za Oceanem polski wykonawca, bo jakoś przez ostatnią dekadę nie zauważaliście). Tego nie musimy się wstydzić – ale mimo wszystko, to chyba dość słabo, jak na rok w polskiej fonografii?
I jeszcze trzy uwagi na marginesie nominacji Behemoth.
1) Nominowaliście ich, bo w tym roku po prostu nie wypadało ich zignorować, ale nie słuchaliście „The Apostasy”, prawda? Bo jeśli tak, to gdzie jest nominacja dla tej płyty w kategorii Produkcja Muzyczna Roku?
2) Jak można wrzucić do jednego worka akustycznego Hey’a i zupełnie nie akustycznego Behemotha? Jak można porównywać te dwie płyty?
3) Behemoth Fryderyka nie potrzebuje. Więcej płyt pewnie w Polsce i tak już nie sprzeda, bo niby komu? Liczba fanów takiej muzyki jest bardzo ograniczona. Za to w Stanach, gdzie zespół gra samodzielne trasy i robi miny na okładkach kolorowych magazynów, nikt o tej prestiżowej nagrodzie polskiego przemysłu fonograficznego nie słyszał. Ba, oni nawet nie słyszeli o polskim przemyśle fonograficznym… To Fryderyki potrzebują Behemotha.