Muzyka w 2009: Polska

Wiem, długo to trwało. Ale też sporo dobrych płyt musiałem sobie przypomnieć. Oby 2010 rok w polskiej muzyce nie był gorszy. Lepszy też może być – szczególnie, że w tak zwanym mainstreamie plaża i hula wiatr, więc ktoś kumaty mógłby to zagospodarować. Tylko czy znajdzie się ktoś równie kumaty, co przebojowy?

Armia – Freak
Zaczęli rok od mocnego, ale zachowawczego „Der Prozess”. Nie przyłączyłem się wówczas do chóru entuzjastów, nie piałem, że to jak „Legenda” tylko bardziej. Ale progpunkowym „Freakiem” mnie kupili. Do tego stopnia, że nawet ten niefortunny angielski mi nie przeszkadza. Nieoczekiwane odrodzenie zespołu, który miałem za zakonserwowany na wieki. Tak trzymać!

Behemoth – Evangelion
Tłum świeżo upieczonych entuzjastów Behemotha w polskich mediach wprawia mnie w stan lekkiego zażenowania… Kto by pomyślał, że niemal we wszystkich redakcjach czai się tłum zakonspirowanych fanów death metalu. Szkoda, tylko że nie pisali o sukcesach zespołu, zanim Ner zaczął spotykać się z Dodą, na przykład półtora roku temu, kiedy Behemoth grał na Ozzfest. Co nie zmienia faktu, że zamieszanie wokół zespołu zasłużone, a „Evangelion” jest znakomitą płytą.

Biff – Ano
Pogodno rozmnaża się przez pączkowanie (albo przez podział). Biff jest mniej rockowy, ale poza tym ma najlepsze cechy szczecińskiej formacji – radość z grania, absurdalny humor i to anarchiczne podejście do muzycznej materii, które pozwala im na swobodne poruszanie się w niemal każdej stylistyce.

The Black Tapes – The Black Tapes
Tu się nie ma co rozpisywać. Zdrowy, punk’n’rollowy napierdziel. Czysta energia.

Blindead – Impulse (EP)
Nie wiem jak dla Państwa, ale dla mnie to obecnie najlepsza kapela metalowa w Polsce. Trzymam kciuki za kontrakt na Zachodzie, bo jak nie podpiszą za chwilę papierów z kimś w miarę poważnym to sczezną jak wielu przed nimi…

Dick4Dick – Summer Remains
Lubiłem ich koncerty, nie przepadałem za nagraniami. Ale „Summer Remains” to wielki krok naprzód. Połączenie rocka psychodelicznego z lat 70. z obciachowym, ale cudnie chwytliwym polskim popem sprzed ćwierćwiecza – z humorem, bez napinki, ze znamionami własnego stylu. Świetne.

Maciej Filipczuk – Metamuzyka
Objawienie. Punkrockowe oberki z odjechanym, Robotobibokowym napędem. Nie mogę przestać słuchać.

Furia – Grudzień za grudniem
Piekielnie ciepły w dłoniach śnieg / Czarny jak węgiel Ślonska / I w oczy ołów lany / Dymem hut / Chłodzony skwierczy / Jeszcze i jeszcze! – dawno blackmetalowa płyta nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Moc.

Gaba Kulka – Hat, Rabbit
Świetna płyta i wielka obietnica na przyszłość. Dzisiaj Gaba dopiero rozkwita. Strach pomyśleć, czym zaowocuje.

Hey – Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!
Wiadomo. Pracowici jak mrówki, utalentowani jak… hmm… ktoś bardzo utalentowany 😉 Na polskiej scenie rokowej nie ma innego zespołu, który po tylu latach wciąż potrafiłby się wymyślać na nowo i nagrywać tak dobre płyty.

Indigo Tree – Lullabies of Love and Death
Cicho, ale niepokojąco. Przystępnie, ale psychodelicznie. Jeden z najciekawszych debiutów minionego roku i wielka obietnica na przyszłość.

Kapela Ze Wsi Warszawa – Infinity
Ludowo, ale ponadgatunkowo. Eklektycznie. Pomysłowo. No i tak po prostu – potrafią napisać sobie zajebiste numery i świetnie je wykonać.

Kucz/Kulka – Sleepwalk
Ta płyta powstawała bardzo długo i miała brzmieć zupełnie inaczej. Na początku były wielowarstwowe, mroczne, ambientowe dywany Kucza, potem kilka wersji przejściowych, z innymi głosami, aż w końcu to, co znacie. Chwytliwe, zgrabne piosenki z unikalnym drugim dnem. Trzymam kciuki za kontynuację tego projektu. Bo wierzę, że tak utalentowane postaci jak Gaba i Konrad są w stanie nagrać znowu coś dobrego i wiem, że na pewno nie będą się powtarzać.

Lachowicz – Pigs_Joys And Organs
Zaskoczył mnie rockowy pazur tej płyty. Czyżbyś Jacku zatęsknił do Ścianki? Tak czy owak, znakomity album. Niestety, bez szans na większe powodzenie. Nie dość, że po angielsku i bez radiowego hitu, to jeszcze wydany w okresie złotych dzwoneczków, pluszowych łosi i samoubierających się choinek Maide in China. Kto przegapił, niech natychmiast nadrobi zaległości.

Anita Lipnicka – Hard Land of Wonder
Bardzo urocze dziewczyńskie smęcenie. Raczej ze słusznymi długami u Badalamentiego, PJ Harvey czy Nicka Cave’a, niż w polskiej tradycji „nadwrażliwa okularnica w krainie łagodności”.

Lost Soul – Immerse in Infinity
Wszyscy zajęli się porównywania Vadera z Behemothem i w tym zgiełku niemal przepadła doskonała płyta Lost Soul. To death metal z ambicjami i wyobraźnią, zagrany na najwyższym światowym poziomie. Tylko nie dajcie się odstraszyć okładką.

L.U.C. – Zrozumieć Polskę 39/89
Facet z artystycznym ADHD, w dodatku straszny gaduła – tutaj spokojny i milczący. Ze względu na ciężar gatunkowy tematyki nie słucham tej płyty z nadzwyczajną przyjemnością, ale z szacunkiem chylę czoła. Odważna, świetnie zrealizowana wizja.

Julia Marcell – It Might Like You
Płyta niby sprzed roku, ale w Polsce ukazała się dopiero jesienią. Jeden z mocniejszych debiutów ostatnich lat.

Nathalie and the Loners – Go, Dare
A może Orchid “Driving with a Hand Brake On”? Rok temu nie wiedziałem o istnieniu tej pani. Dzisiaj upatruję w Natalii Fiedorczuk jedną z największych nadziei polskiej sceny indierockowej (czy tam nawet indiepopowej, jak chcecie). Przebojowa i zabawna na scenie z Happy Pills, melancholijnie pogodna w Orchid, uroczo neurotyczna w Nathalie and the Loners… Jestem fanem.

Pablopavo – Telehon
Nie przepadam za reggae więc umknęła mi ta postać. Świetny tekściarz, przekonujący wokalista i przede wszystkim osobnik z charakterem przez duże CH. Jego łobuzerskie, miejskie ballady, które zarazem mają potencjał pokoleniowych przebojów, to jedno z najfajniejszych wydarzeń roku w polskiej muzyce. Coś jak Maleńczuk 20 lat później, tylko 50 procent jaśniej.

Paristetris – Paristetris
Pozwolą Państwo, że powtórzę swą laudację z „Przekroju”: „Od lirycznych uniesień po jazzgotliwe połamańce. I ten głos… Gdyby taką płytę nagrał Mike Patton, chwalilibyście go za powrót do wysokiej formy.” A teraz uściślę – głos oczywiście należy do cudownej Candelarii Saenz Valiente, a ten Mike Patton tu po to, by uzmysłowić kochającym Pattona krajanom, że Paristetris jest fajne, odważne i eklektyczne. A nie dlatego, że jest podobne do Faith No More 😉

Pustki – Kalambury
Ładne wiersze wybrali. Ciekawie je interpretują. I w ogóle fajnie grają. A zaśpiewana przez Artura Rojka „Nieodwaga” to jedna z najlepszych polskich piosenek minionego roku.

Tides From Nebula – Aura
Wolę ich w wersji koncertowej, ale płyta to zawsze jakiś pretekst, by o zespole przypomnieć. Mam nadzieję, że na następnej uda im się odtworzyć ten flow, tę atmosferę, którą tak urzekają, kiedy grają na żywo. To rzadki przykład zespołu, który nie ma (jeszcze – wierzę, że to przyjdzie) wielkich kompozycji czy imponujących umiejętności technicznych, ale ma to ”coś”.

Tomasz Stańko Quintet – Dark Eyes
Jak przygoda to tylko w Warszawie, jak nudzić się to tylko przy płytach z ECM. Na poziomie kompozycji żadna wielka gra się tu nie toczy, ale to brzmienie trąbki pana Tomasza…

Vader – Necropolis
Powrót do przeszłości – jeśli chodzi o kompozycje i sposób kreowania atmosfery, ale brzmienie mięsiste, potężne, współczesne. Nie wiem tylko, czemu Nuclear Blast zdecydował wydać się nowego Vadera dokładnie w tym samym czasie, co Behemotha? Chodziło o to, że konkurencja działa mobilizująco? Kogo jak kogo, ale tych dwóch zespołów chyba nie trzeba mobilizować, za to antagonizowanie ich fanów to słaby pomysł…

Muzyka w 2009: Świat

Święta pełną gębą, nikt więc już w tym roku żadnej płyty nie wyda, nikt koncertu oszałamiającego i ważnego nie zagra. Można więc śmiało robić podsumowania. W „Przekroju” już się ze starym rokiem rozliczyliśmy, w Mieście Muzyki podsunęliśmy użytkownikom nasze nominacje, ale o miejscach na podium niech już sobie sami decydują. A moja prywatna lista, jeśli to kogoś interesuje, poniżej. Pozwoliłem sobie najważniejsze dla mnie tegoroczne płyty przedstawić w kolejności alfabetycznej, bo mówiąc szczerze, coraz mniej wierzę w takie podsumowania, nawet jeśli sam je sporządzam 😉 Zawsze bowiem okazuje się, że o czymś zapomniałem, że czegoś ważnego nie usłyszałem, albo że płyta, która wydawała mi się objawieniem, nuży po dwóch miesiącach, a inna – do której podchodziłem jak pies do jeża – nieoczekiwanie odkryła przede mną swoje drugie, piękniejsze dno.

No dobra, koniec marudzenia, czas na konkrety. Dzisiaj świat.

Animal Collective – Merriweather Post Pavilion
Wielcy przegrani podsumowania w “Przekroju”, również z mojej winy, bo ich w pierwszej dziesiątce nie zmieściłem. Ale to i tak znakomita płyta.
Antony and the Johnsons – The Crying Light
A jednak rozczarowanie. Nie wracam do niej tak chętnie jak do poprzednich, nie wzrusza mnie tak bardzo. Co nie zmienia faktu, że Antony pozostaje wielki.
Mulatu Astatke & The Heliocentrics – Inspiration Information 3
Więcej o moim prywatnym odkryciu Afryki poniżej – to tylko jeden z przykładów. W dodatku mistrzowsko łączący stare z nowym.
The Big Pink – A Brief History of Love
„Dominos” to dla mnie jeden z największych hitów roku, a paru innym piosenkom z tej płyty też niewiele brakuje. Szkoda, że po krótkim, acz intensywnym hajpie szum wokół nich zupełnie ucichł.
Converge – Axe To Fall
Dzięki, Łukasz! Już myślałem, że w kategorii Ciężkie Brzmienia będzie pusto, ale parę dni temu usłyszałem tę płytę i nie mogę przestać machać łbem. Fajne, oryginalne brzmienie, ciekawie grający gitarzyści, intensywność godna Dillinger Escape Plan, ale mniej matematyki, więcej punka. Palce lizać.
Current 93 – Aleph at Hallucinatory Mountain
Rockowy, niemal metalowy Current? Karkołomna, ale udana metamorfoza, którą zapowiadały już ubiegłoroczne koncerty. Wśród gości m.in. Sasha Grey. I niech mi ktoś powie, że nie warto zakładać zespołu 😉
The Decemberists – The Hazards of Love
Album koncepcyjny o mocno ludowym posmaku (fabuła) i muzyce, która brzmi jak połączenie szant z zeppelinowskim przytupem. Może i grzeszna ta przyjemność, ale za to jaka wielka!
Dave Matthews Band – Big Whiskey and the GrooGrux King
Koncertówkami sypią jak z rękawa, a na albumy studyjne zawsze każą długo czekać. I zawsze warto.
Bob Dylan – Together through Life
Na Dylana nawróciłem się akurat w czasie, kiedy znowu zaczął nagrywać świetne płyty. I choć „Together…” w dłuższej perspektywie nie wytrzyma pewnie konfrontacji z pomnikowymi płytami z lat 60. czy 70., czuć rękę (i struny głosowe) Mistrza. W dodatku poprawił pyszną płytą świąteczną! Bob rządzi niepodzielnie.
The Flaming Lips – Embryonic
Zawsze lubiłem, za tę płytę pokochałem. Za te brudy, za te aranżacyjne niedopowiedzenia… Wielka płyta zespołu, który niczego się nie boi. Coraz mniej takich.
K’Naan – Troubadour
To jest tip od Marcina Flinta (dzięki!). I najlepsza płyta hiphopowa tego roku. Ale nie najlepsza, jaką w tym roku usłyszałem, bo chyba jednak wolę poprzedniego K’Naana, czyli „Dusty Foot Philosopher”, za mniejszą ilość błyskotek, za to większą surówki prosto z bebechów. Tak czy owak, odkrycie.
Juliette Lewis – Terra Incognita
Mam mieszane uczucia. Początkowo wydawało mi się, że wolę ją jednak z The Licks, w punkowym wcieleniu, ale posłuchałem uczciwie wszystkich poprzednich płyt i już wiem, czemu zdecydowała się zapuścić w Ziemię Nieznaną – tamta formuła już się wyczerpała. Ale trochę przeszkadza mi artystowskie nadęcie Omara z The Mars Volta, producenta albumu, którym zaraził swoją nową podopieczną. Co nie zmienia faktu, że się kocham w Juliette i nie mogło jej tu nie być…
Manic Street Preachers – Journal For Plague Lovers
W nich też się kocham. Tym razem zaskoczyli. Swoje ładne, stadionowe piosenki dali zepsuć Steve’owi Albiniemu i nie każdego fana MSP ta arcyponura płyta przekonuje. Jako bonus: doskonałe remiksy całego albumu (popełnione m.in. przez Underworld, Saint Etienne i The Horrors), póki co niestety tylko w wersji download.
Elvis Perkins – Elvis Perkins In Dearland
Najlepsza w tym roku płyta z nowym amerykańskim folkiem. Trzeci Elvis nawet Potworom Folku, świetnym skądinąd, dał radę.
Slayer – World Painted Blood
Sssllleeeeeeeeeejjjjaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! (ale poprzednia bardziej mi robiła)

Sonic Youth – The Eternal
Podobnie jak ze Slayerem – nagrywali lepsze płyty, ale to Sonic Youth do cholery, poniżej pewnego poziomu nie zejdą.
Sunn O))) – Monoliths & Dimensions
Być może mam omamy od nadmiaru infradźwięków, ale wydaje mi się, że w paru momentach majaczą w tle strzępy melodii. Tak czy owak, to ich najlepsza rzecz, której… po koncercie nie chce mi się słuchać. Na żywo Sunn O))) po prostu piorą mózg. I ciało. Ale o tym już było, wiem.
David Sylvian – Manafon
Nigdy nie byłem wielkim fanem Sylviana, więc akademicka dyskusja, która rozgorzała wokół tej płyty niespecjalnie mnie obeszła. Nie wiem czy przesadził, czy nie, co kontynuował, a co zniweczył. Wiem, że to równie oryginalne, co dobre.
Them Crooked Vultures – Them Crooked Vultures
Trzy takie indywidualności, że to nie mogło się nie udać. Pewnie, mogło się udać bardziej, ale cieszmy się tym, co mamy – najlepszą rockową płytą A.D. 2009.
Tinariwen – Imidiwan: Companions
Piękna historia i równie urzekająca muzyka. Nomadzi z Sahary, którzy pichcili swojego bluesa w oderwaniu od świata przez niemal trzy dekady – odkryci dla Zachodu raptem parę lat temu.
The xx – xx
Długo nie mogłem się przekonać, bo zwykle wolę jak ktoś z płyt na mnie krzyczy, niż szepcze, ale to rzeczywiście dobra rzecz. Bezpretensjonalnie podane ładne melodie, do tego taka łatwo przyswajalna, smarkata melancholia. Na debiut aż nadto.
Yo La Tengo – Popular Songs
Już za pierwszy numer trafiliby na tę listę, ale im dalej w płytę, tym więcej niespodzianek. Od totalnie prostych, olsdkulowch piosenek po psychodeliczne odloty bez końca. Bardzo żałuję, że nie dotarłem na koncert.

Do tego:

Odkryłem muzykę afrykańską i zakochałem się bez pamięci. Chociaż nie, odkryłem ją w ubiegłym roku, na fenomenalnym koncercie Dee Dee Bridgewater z towarzyszeniem malijskich miotaczy, ale dopiero w tym znalazłem czas i ochotę, by temat nieco zgłębić. Od pustynnego bluesa Tinariwen przez arabski rap, aż po wykopaliska w rodzaju funku i jazzu z głębokich lat 70. – jeśli coś mnie naprawdę w tym roku w muzyce zaskoczyło, to właśnie Afryka.

Uzupełniłem kolekcję o całą stertę punkowej i hardcore’owej klasyki, której mi brakowało. Raduje się serce, raduje się dusza, bo z tej branży mam już na półce właściwie wszystko, co chciałem (i co jest dostępne). I nie zawaham się tego użyć – o czym poinformuję Was w stosownym czasie.

No i wiadomo, zmarł Michael Jackson. Choć od tak wielu lat go nie było, to było bezdyskusyjnie najważniejsze muzyczne wydarzenie tego roku. Co świadczy zarówno o formacie Jacksona, jak i nijakości jego następców. Ale do knajp, w których słyszę „Beat It” albo „Dirty Diana” już nie wchodzę. Już mam dość i minie pewnie dobrych parę lat, zanim sobie znów „Thrillera” albo „Bad” puszczę.