Stasiuka żarłoczne dzieci

Czytam, co Stasiuk pisze o Mongolii. Czytam to w tajskiej restauracji w Kopenhadze. Z głośników płynie „Yesterday”, w wersji na saksofon solo. W niższych partiach instrument zlewa się z chlupotem akwarium. Obok mnie Niemiec i Holender rozmawiają po angielsku o zwyczajach panujących w branży IT, wyraźnie zniesmaczeni, że nawet do siwowłosych przełożonych każe im się mówić per ty. Naprzeciwko zbyt głośni Amerykanie pobekują ukontentowani po obfitym posiłku i bez przekonania podrywają kelnerkę, która może mieć 14 albo 40 lat i dzielnie znosi ich leniwe umizgi, próbując wcisnąć sytym Jankesom deser. Dostaję kartę i wybieram danie. Niemal wszystko przedstawiono tu za pomocą piktogramów. Po co się uczyłem języków, po co w ogóle ludzie trudzili się wymyślając dziesiątki skomplikowanych alfabetów i setki reguł gramatycznych, skoro obrazki niezmiennie sprawdzają się najlepiej. Wskazuję palcem trójkątny łeb, zakończony długimi, podkręconymi na końcach wypustkami. Dostanę krewetki albo mamuta.

Świat się tak skurczył i wymieszał, że egzotyka przestała istnieć. Wszystko jest bliskie i znajome, wszystko sam mogę zobaczyć, wszystkiego posmakować. W takim świecie literatura podróżnicza przestaje mieć sens – myślę sobie, choć czyny przeczą słowom. Chętnie, coraz chętniej sięgam po książki o świecie bliższym i dalszym. Im więcej sam podróżuję, tym więcej o podróżach chcę czytać.

„Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie” to proza, która sporo zawdzięcza Andrzejowi Stasiukowi – i bynajmniej nie chodzi mi o to, że książkę wydało Czarne – ale Beata Chomątowska dokonuje własnych wyborów i mówi własnym językiem. Wieszcz karpackich śmietników szuka piękna w brzydocie, fascynuje się nędzą, chaosem i rozpadem, Beata natomiast szukała ziemi obiecanej w świecie uporządkowanym, kolorowym i dostatnim. Stasiuk niewiele oczekuje, więc sporo dostaje, natomiast Chomątowska wyjeżdżając do Holandii najwyraźniej liczyła na zbyt wiele i srogo się zawiodła. On tworzy poematy o promieniach słońcach pieszczących rozwalone kalosze, ona operuje językiem konkretów, emocje schładzając ironią (również autoironią).

Prawidziwych

Lektura książek Andrzeja Stasiuka, niespecjalnie przecież wesołych, buduje. „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie” to powieść (mimo zbieżności imion i losów bohaterki i autorki, bardziej to literatura niż reportaż) dowcipna, lekka, ale pozostawia gorzki posmak, którego długo nie można się pozbyć. Są narkotyki, jest seks, jest przygoda, ale to tylko pretekst do sportretowania krainy, która z pozoru przyjazna i barwna, okazuje się niechętna obcym i nudna. Nie wiadomo, co gorsze.
Byłem niedawno w Holandii, już po przeczytaniu „Bredy” i byłem zły na Beatę. Bo nie podobało mi się już tak bardzo, jak podczas poprzednich wizyt. Zobaczyłem to wszystko, czego wcześniej dostrzec nie umiałem lub nie chciałem. Tym bardziej więc polecam, szczególnie wszystkim wyjeżdżającym na Zachód oraz tym, co o wyjeździe marzą.

„Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” też Stasiukiem trąci, ale jak tu pisać o Europie Wschodniej, o karpackich wiochach po Stasiuku, do Stasiuka nie nawiązując? Ziemowit Szczerek sprytnie sobie z tym radzi, stasiukopodobne – a więc bez obciachu przystające tylko autorowi „Dukli” – zachwyty pięknym ukraińskim rozpierdolem wkładając w usta studentek filologii czy innych dziwolągów, przewijających się przez karki tej krótkiej, ale piekielnie gęstej, intensywnej książki.

Przyjdzie

To nie jedyny błyskotliwy wybieg Szczerka. Gdy chce brutalnie, nie przebierając w słowach opisać najmniej chwalebne aspekty ukraińskiej rzeczywistości, sięga po poetykę gonzo. Oto autor (główny bohater? widzę, że zacieranie śladów pomiędzy literaturą a dziennikarstwem w modzie – lubię to) w towarzystwie sobie podobnych pomyleńców pędzi naćpany lub schlany do nieprzytomności przez Dziki Wschód i żongluje stereotypami, za nic mając polityczną poprawność. Tani chwyt? Zanim zdążycie tak pomyśleć, pisarz sam zdekonstruuje, obnaży swoją metodę i będziecie mieć gonzo w gonzie, i nie będziecie wiedzieć, czy Szczerek kpi z siebie, z Ukraińców, z was, czy może z wszystkich pospołu.

Tak się akurat złożyło, że zachęcony Paszportem Polityki, czytałem „Przyjdzie Mordor i nas zje” w ostatnich dniach, kiedy na kijowskim Majdanie latały kule i lała się krew. Tym większe wrażenie zrobiła na mnie ta niesamowita książka. Mimo całej swojej, miejscami dość brutalnej i zupełnie nieśmiesznej groteski, do której oczywiście trzeba mieć dystans (ale która jest pyszna jak kwas chlebowy prosto z beczkowozu), więcej się można z niej dowiedzieć o Ukrainie (a już na pewno o naszym polskim pokręconym do Ukrainy stosunku) niż z telewizyjnego i facebookowego blablania. Dawno nie czytałem czegoś tak prawdziwego i literacko smacznego zarazem. Brawo.

No i jest jeszcze nowa książka Andrzeja Stasiuka. „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach”, a w tym tomiku nie ma niczego nowego. Pan się obudzi, bo przyjdzie młodzież i pana zje.

Brunatna wstążka

Zostałem znokautowany przez „Funny Games”, ale „Ukryte” było dla mnie chyba zbyt ukryte. Na nowy film Michaela Hanekego udałem się więc w pozycji wyprostowanej. A wyszedłem z kina na kolanach…

Akcja filmu rozgrywa się w niemieckiej wiosce – gdzieś w połowie drogi pomiędzy Dogville, a tropikalną wyspą z „Władcy much”. Zwykli ludzie i zwykłe życie, ale wystarczy drobne pęknięcie w tej gładkiej skorupie pozorów, by na świat wydostały się brzydkie, śmierdzące i głodne demony. Niby bogobojni, pracowici, skromni i zdyscyplinowani wieśniacy, a przecież sadyści, zawistnicy, zboczeńcy… Spokojne ujęcia, niemrawe dialogi, dłużyzna na dłużyźnie, więcej niedopowiedzeń niż konkretów – a jednak trudno wysiedzieć w fotelu, tyle w tym trudnego do zniesienia napięcia. I nie spodziewajcie się happy endu. Ba, nie spodziewajcie się nawet jednoznacznego, rzetelnego rozwiązania. Gdyby takie było, moglibyśmy o „Białej wstążce” zapomnieć już parę minut po wyjściu z kina. Ale Haneke zadbał o to, żebyśmy się zbyt dobrze nie poczuli we własnej skórze. W swoich rodzinach, wśród swoich sąsiadów, w swoich wioskach. Przy tego rodzaju opowieściach nie możemy się cieszyć, że jesteśmy lepsi od schwarzcharakterów, bo wszyscy jesteśmy umoczeni.

Nie skarżę się. Jak sądzę, jeszcze gorzej po obejrzeniu „Białej wstążki” muszą się czuć rodacy reżysera. Zdemolował tu przecież najpiękniejsze niemieckie cnoty – posłuszeństwo, porządek, protestanckie umiłowanie pracy. Mogę też powtórzyć za mądrzejszymi ode mnie recenzentami, że chciał w ten sposób wskazać źródła nazizmu. Ale choć to pewnie prawidłowy trop, możecie śmiało oglądać „Białą wstążkę” poza kontekstem historycznym. To nie musi być film o rodzącym się hitleryzmie, za to na pewno jest o paskudnej ludzkiej naturze.

Kobiety są złe

Bardzo lubię Larsa von Triera, ale niespecjalnie lubię oglądać jego filmy. Już wyjaśniam. Podoba mi się, że sięga po tematy, które dla większości są tabu, że pięknie gra konwencjami i symbolami, że przy każdym filmie zadaje sobie trud wymyślenia siebie na nowo (nawet jeśli nie zawsze są to dobre pomysły). A nie lubię oglądać, bo w kinie szukam głównie magii, odskoczni od codzienności. No, nie ma co owijać w bawełnę – rozrywki po prostu. Nie chce mi się męczyć na filmach, nie chce mi się myśleć i analizować, wolę zapomnieć o tym, jak się nazywam i po prostu się wzruszać. Nawet najbardziej mętny Lynch nadaje się do tego lepiej, niż von Trier, który kręci głową i dla głowy, zamiast – przepraszam za banał – sercem i dla serca.

Dzisiaj postanowiłem jednak trochę pocierpieć i wybrałem się na „Antychrysta”. No i nie wiem, co mam o tym myśleć… Mogła – i zapewne miała – to być intrygująca przypowieść o neopogańskim podtekście, o Kybele, o Demeter, o Lilith, które czają się w naszych matkach, żonach i kochankach. Niestety, zupełnie niepotrzebna pornograficzna dosłowność niektórych scen niebezpiecznie zbliżyła najnowszy film Duńczyka do „Szamanki”. Na tym płycizny się nie kończą… Otóż Von Trier obserwuje swoją skąpaną we krwi bachantkę z perspektywy zdrowego rozsądku i równie zdrowej, dwudziestowiecznej moralności, więc wnioski narzucają się same – ta pani jest złem wcielonym, jest antychrystem. Nie ma w jej postępowaniu żadnej tajemnicy. Nie ma sensu. Jest opętana. Przeszła na ciemną stronę mocy i już. Odczuwamy ulgę, kiedy – uwaga, spoiler! – główny bohater pali jej truchło na stosie i czujemy, że na taki właśnie los zasługują wszystkie czarownice.

Może nic z tego nie zrozumiałem? Może mizoginia jest nowym feminizmem, może pornografia jest nową nową falą, a może po prostu von Trier manipuluje widzem, by go przyłapać z opuszczonymi portkami, czy raczej zapaloną zapałką w ręku? „Gdybyście, grubasy z epoki Internetu i telefonów komórkowych, żyli w średniowieczu, to też mordowalibyście kobiety podejrzane o czary” – może to właśnie chce nam „Antychrystem” powiedzieć? Ale to żadna sztuka sprowokować u widza żądzę krwi, kiedy przez półtorej godziny pokazuje się wariatkę, która – znowu spoiler – torturowała własne dziecko, po czym je zabiła (a już na pewno dopuściła do jego śmierci), a kochającemu ją facetowi zmiażdżyła pieńkiem jaja.

Warto obejrzeć, ale nie chcę mieć tego na DVD. Apage, Satanas!

Stephen Bareja

Mówią, że Łukasz Orbitowski to crême de la crême polskiego horroru, że to nasz swojski, piastowski Stephen King, że nikt tak nie straszy nad Wisłą jak on. Skończyłem właśnie lekturę „Świętego Wrocławia”. Czytałem z wypiekami na twarzy. To najmocniejsza rzecz Orbitowskiego, jaką miałem okazję przeczytać, najzgrabniejsza, najlepiej napisana, ale żeby od razu horror? Bać się? Tego?!

Nie, bynajmniej nie chodzi o to, że Orbitowskiemu brak talentu do straszenia, że nie staje mu pomysłów. Jak na eksmetalowca przystało (nie ma co ukrywać, znamy się, z jednej wywodzim się sekty ;-)), Łukasz ma pod ręką całe zoo nocnych mar, ma na podorędziu cały arsenał diabelskich sztuczek i używa ich bez wahania. Z sadystyczną satysfakcją ich używa… Problem jednak polega na tym, że akcja powieści Orbitowskiego rozgrywa się w Polsce. Tu i teraz. Do dyspozycji ma więc nasze polskie realia, wrocławskie blokowisko z wielkiej płyty – żaden tam spowity mgłą Londyn, nie posępne Arkham, ani nawet przytulny za dnia i pełen mrocznych sekretów nocą Castle Rock.
A kto mieszka we Wrocławiu, takim zwyczajnym Wrocławiu? Żadnych fajerwerków, strzyg, wampirów, ani nawet szalonych naukowców. Jeśli szaleniec to bez nadzwyczajnych osiągów w żadnej dziedzinie, raczej zupełnie przeciętny, wioskowy – ups, przepraszam, miastowy – głupek. Do tego udające Dodę dresiary, studenci-kombinatorzy, stomatolodzy-alkoholicy, policjanci o niespełnionych ambicjach artystycznych oraz młodzieńcy, którzy po godzinach prowadzą niezależne wytwórenki z „black metalem, ambientem i muzyką dla skinheadów” itepe, itede… Nawet jeśli robią rzeczy straszne, albo straszne siły chwytają ich w swe szpony, bliżej temu do obyczajowej groteski, dla zabawy tylko przywdziewającej fatałaszki horroru, niż do powieści grozy z prawdziwego zdarzenia. Orbitowski zresztą dobrze to czuje i bareizmy mnoży, zamiast je eliminować. Pielgrzymi pod Świętym Wrocławiem nie śpiewają więc „Czarnej Madonny” (choć pasowałaby jak ulał), ale hity Ich Troje i Feela, a opis bitwy z policją choć wychodzi od brutalnej dosłowności (i tu od razu w głowie wyświetlają mi się bardzo mroczne obrazki: krucjaty dziecięce, rewolucja, powstania), ciąży ku batalistyce z „Przygód dobrego wojaka Szwejka” rodem. No bo jak tu napisać mrożący krew w żyłach epos, kiedy dekoracje ma się od Koterskiego, a postacie z Masłowskiej?

Dopiero w finale Orbitowski pozbywa się tego balastu groteski, ale w finale ma o tyle łatwiej, że ostatnie kilka stron książki to już zaświaty, albo inne światy, nie blokowiska, klubokawiarnie i ogródki działkowe. Swoją drogą, pomysł, by to – uwaga, spoiler! – co przez całą książkę uważamy za Atlantydę, okazało się Arką Noego: palce lizać! Niech będzie, ten jeden, jedyny raz naprawdę poczułem ciarki na plecach… Święty Wrocławiu, bądź miłościw.

Mister Crowley

Dobrych parę lat temu wyczytałem gdzieś, że Bruce Dickinson pracuje nad filmem, który ma być komedią o Aleisterze Crowley’u, utrzymaną w montypythonowskiej konwencji. Kilka miesięcy później robiłem wywiad z wokalistą, więc go o to zapytałem. – Jaka komedia?! – obruszył się. – Owszem, kończę scenariusz filmu o Crowley’u, ale to będzie całkiem poważna sprawa.

No i jest, można to kupić w Polsce na płycie DVD, co też uczyniłem dwa dni temu. Nie musieli mnie kusić niewiele mniejszym od tytułu napisem „Scenariusz BRUCE DICKINSON wokalista grupy IRON MAIDEN”, bo już sama postać Crowley’a jest dla mnie magnesem nie do zlekceważenia. Przyniosłem film do domu, poczekałem, aż żona i dzieci pójdą spać (smarkaczom horrorów oglądać nie wolno, małżonka nie lubi), i odpaliłem płytę. W ten sposób zmarnowałem cenne 102 minuty swojego życia, przed czym niniejszym was przestrzegam. Nie idźcie tą drogą.

„Chemical Wedding” to nieudana stylizacja na hammerowski horror, ale bez tamtego klimatu, bez dystansu i humoru. Głównie nudzi, czasem brzydzi, ani przez chwilę nie straszy. Film został nakręcony w dekoracjach, które wyglądają jak kac po królowej Wiktorii, a cała intryga rozgrywa się w drętwych dialogach, usranych bezsensownie cytatami z pism maga. Na ekranie, oprócz zmurszałych kamienic i gadających głów, widzimy czasami jakieś cycki (w końcu Crowley to magia seksualna), ekskrementy (choć przyznać muszę, że profesor Haddo sikający na studentów to jedyny autentycznie zaskakujący moment tego filmu), tudzież trupa lub dwa. Jest też nowoczesne laboratorium oraz superkomputer, przy których technologia z „Pana Kleksa w kosmosie” wydaje się naprawdę kosmiczna. No i – dla bezkrytycznych fanów to może być jakiś atut – Dickinson solo i z Maiden na ścieżce dźwiękowej. Oj, szkoda Bruce, że jednak nie zdecydowałeś się na komedię… Póki co, w skromnej kategorii metalowców-filmowców pozycja Roba Zombie pozostaje więc niezagrożona. Jego „Dom 1000 trupów” to moim zdaniem rzecz bijąca na (obciętą) głowę te wszystkie przereklamowane „Hostele” i „Piły”. No, ale Zombie nie ma wybujałych ambicji, chodzi mu tylko o grę ulubioną konwencją, o efekciarską i ociekającą krwią zabawę cytatami z popkulturowego śmietnika. Dickinson natomiast spadł z wysokiego konia, bo bardzo chciał stworzyć łamigłówkę w najlepszej tradycji brytyjskich kryminałów, zanurzając ją w okultystycznym sosie i doprawiając naukowymi teoriami na miarę XXI wieku. Wyszedł niestrawny bełkot.

Szkoda, bo „Chemical Wedding” na jakiś czas wyczerpie temat głównego bohatera filmu. Nie, nie wyczerpie – raczej obrzydzi, zarówno innym artystom, jak i widzom. Niby nic w tym dziwnego, że postać Aleistera Crowley’a zawłaszczyli sobie metalowcy (od „Mr. Crowley” Ozzy’ego, po sterty płyt blackmetalowych, z Behemothem na czele) i autorzy kiepskich horrorów („Chemical Wedding”, który w Stanach będzie pokazywany pod tytułem „Crowley”, to klasyczny przykład wspólnego podzbioru), ale nie mogę się nadziwić, że tak barwnej biografii nie zechciał jeszcze przełożyć na język filmu lub telewizji ktoś z większym dystansem i lepszym warsztatem. Przecież Crowley to facet, który z jednej strony mógłby robić za diaboliczne połączenie profesora Moriarty’ego, doktora Frankensteina i hrabiego Drakuli razem wziętych, a z drugiej… No właśnie, czy ktoś odważy się pokazać Bestię z ludzką twarzą?

PS. Post niniejszy to inauguracja rubryki (kategorii) z recenzjami. Filmowymi, muzycznymi, książkowymi – tym wszystkim, czego z różnych powodów nie zmieszczę w „Przekroju”, tudzież innych tytułach.