Geniusz i refreniara

„Coltrane według Coltrane’a” to dobra książka. Sądzę, że dla aktywnych muzyków, nie tylko jazzowych, rzecz absolutnie obowiązkowa, bo zbiera w jednym miejscu wszystkie dostępne wypowiedzi mistrza, zszywając je w jeden, wielki, (dla mnie) magiczny przepis na muzykę, która się zegarowi i modom nie kłania. Przyznaję jednak, że choć kocham nagrania Trane’a, trochę się przy tej lekturze nudziłem. Po pierwsze dlatego, że jako laik nieszczególnie jestem zainteresowany fachowym żargonem, tym że „w podstawie było C7, a ja na to mogłem wrzucić Es7, potem Fis7, potem w dół do F”. Nie pomaga też nieustający strumień namecheckingu – niemal każda strona tej publikacji to kolejny akapit litanii do jazzowych świętych i błogosławionych. „Coltrane według Coltrane’a” nuży również dlatego, że twórcy tego zbioru, by nie uronić ani kropli z mądrości pozostawionych przez saksofonistę na tym łez padole, zebrali pomiędzy okładkami książki dosłownie wszystko, co się dało. A że dziennikarze – wiadomo, leniwe szuje, money for nothing – często pytali o podobne sprawy, czy wręcz o to samo, wielokrotnie mamy do czynienia z różnymi wariantami tej samej odpowiedzi. Po trzecie wreszcie, jak dla mnie za dużo w tej książce jest… muzyki.

colatrane

Jezu. Napisałem to. Gdzie piorun? Nie widzę… Dobra, piorun mnie nie zabił, ale wiem jak to wygląda. Typ, który niby jest dziennikarzem muzycznym, czy wręcz krytykiem (nie, żartowałem, nie jestem, nie cierpię, kiedy obsadza się mnie w tej roli), marudzi, że w książce o jednym z najwybitniejszych kompozytorów i wykonawców XX wieku jest za dużo muzyki. Co za jełop. Pewnie brakuje mu tu pudelkowej pikanterii, obleśnych plotek, prania brudów i psychicznego ekshibicjonizmu…
No więc tak, trochę mi tego brakuje. Nie, żebym lubował się w badaniu plam na cudzych portkach, nie żeby interesowało mnie, z której dziury leciało Coltrane’owi, kiedy za mocno przyćpał – ale mam wrażenie, że pominięcie tych mało chlubnych doświadczeń wypacza obraz artysty i jego muzyki. „Coltrane według Coltrane‘a” uczy się pilnie, słucha żony, korzysta z cennych rad starych mistrzów, studiuje ważne muzyczne zagadnienia w bibliotekach i pokornie dziękuje Panu Bogu za Jego hojne dary. Byłem zaskoczony, że ta opowieść nie kończy się kanonizacją.

Nie wierzę w takiego Coltrane’a. Może się mylę, może projektuję na niego swoje doświadczenia i fantazje, ale wydaje mi się, że w tej publikacji obraz artysty – malowany przez niego samego z chyba nie udawaną skromnością, a przez dziennikarzy na kolanach – jest niepełny, że ta historia mogłaby być (a może już została, ktoś coś wie?) lepiej i prawdziwiej opowiedziana.

Ktoś powie, że w czasach, kiedy John Coltrane mógł jeszcze o sobie opowiadać (a więc pół wieku temu i dawniej) obnażanie się w wywiadach nie było jeszcze w modzie, że to całe eony przed „Big Brotherem” i wywiadami-rzekami celebrytów. Pewnie mógłbym się z tym zgodzić, gdybym tuż przed lekturą „Coltrane’a według Coltrane‘a” nie przeczytał „Lady Day śpiewa bluesa”, czyli biografii Billie Holiday (tudzież autobiografii wspomaganej, bo spisanej przez Williama Dufty’ego). Ta książka powstała w 1956 roku, a jest boleśnie szczera. Nie ma przecież niczego przyjemnego w czytaniu opowieści o dziewczynce, która od kiedy pamięta była maltretowana przez ciotkę-sadystkę, a w wieku dziesięciu lat zgwałcona (po raz pierwszy). Typ dostał parę lat odsiadki, ale i ją na wszelki wypadek zamknięto w poprawczaku, przecież nie mogła być taka do końca niewinna, co nie? No więc nie czyta się tego z uśmiechem na twarzy, a jednak warto, bo to żywy portret człowieka z (upuszczonej) krwi i (przetrąconych) kości, nie abstrakcyjne rozważania nerdów o przebiegach akordów.

Przez całe swoje życie Billie Holiday regularnie pada ofiarą przemocy (ale też potrafi odpłacić pięknym za nadobne, kto mieczem wojuje od miecza ginie), seksualnych nadużyć i pospolitych oszustw. Chce tylko odrobiny spokoju, dla siebie i mamy, chce ciepłego domu i pełnego brzucha, chce się czuć bezpieczne, chce śpiewać – i na tym kończy się lista jej potrzeb. Jak się okazuje, są to oczekiwania zbyt wygórowane. Jest bowiem Billie potrójnie upośledzona. Jest czarna, jest kobietą i jest artystką – to aż za dużo powodów, by ją lekceważyć i dowolnie wykorzystywać. Sama jednak dokłada do pretekst czwarty, pakując się w nałóg narkotykowy, który sprawia, że staje się jeszcze łatwiejszym celem. Zarówno dla gorliwych przedstawicieli państwowego aparatu opresji, jak i facetów, którzy wykorzystują jej ufność i oddanie. To wszystko opisane zostało językiem prostym, dosadnym, czasem niemal wulgarnym, ale w takim życiu nie ma miejsce na poezję, finezję i długie opisy przyrody.

holiday

Wolę słuchać Coltrane’a, wiadomo, ale jego muzyka pozostaje dla mnie tajemnicą. Wiem, kogo podsłuchiwał, gdy szukał własnego stylu, ale wciąż nie wiem, dlaczego akurat on znalazł, chociaż inni mieli tych samych nauczycieli. Może nigdy się nie dowiem i… nie mam z tym problemu. Ale z drugiej strony cieszę się, że z „Lady Day śpiewa bluesa” dowiedziałem się, jak to możliwe, że ta refreniara, że niewykształcona pieśniarka, prosta dziewczyna, potrafiła ze zgrabnych, ale przecież nieszczególnie wyrafinowanych piosenek wydobyć takie emocje. Bo przecież wiele innych, wspaniałych głosów próbowało się później zmierzyć z tym repertuarem – i niby wszystko było na miejscu, ale zwykle nie działało. Dopiero gdy Amy Winehouse śpiewała „There Is No Greater Love”… ale to już inna, równie smutna historia… 

„Coltrane według Colatrane’a. Wywiady z Johnem Coltrane’em”, red. Chris DeVito (tłum. Filip Łobodziński), Kosmos Kosmos
„Lady Day śpiewa bluesa”, Billie Holiday, William Dufty (tłum. Marcin Wróbel), Czarne

Nigdy nie byłem w Nowym Jorku

…ale to jedno z moich ulubionych miast. W dodatku mam wrażenie, graniczące z pewnością, że ze wszystkich miast, w których nie byłem, właśnie Nowy Jork znam najlepiej. Nie wiem tylko, czy od najlepszej strony.

Znam Nowy Jork z filmów – od „West Side Story” i „Midnight Cowboy” przez najlepsze rzeczy Allena (nakręcone zanim zaczął wyprzedawać resztki talentu biurom podróży), „Hair” i „Ojców chrzestnych”, aż po „Nieoczekiwaną zmianę miejsc”, „Żandarma w Nowym Jorku”, „Księcia w Nowym Jorku” i wreszcie „Prawo Bronksu”, „Vanilla Sky” czy „Wilka z Wall Street”. O tych wszystkich filmach, w których Nowy Jork zostaje zrównany z ziemią przez kataklizm, inwazję z innej planety, wojnę nuklearną czy inne potwory nawet nie wspomnę. Są też oczywiście seriale, od tych które Nowy Jork traktują absolutnie pretekstowo (jak „Mad Men” czy „Przyjaciele”), po te, które zanurzone są w nim po uszy, jak „Seks w wielkim mieście”, czy mój ulubiony serial kryminalny „NYPD Blue”.

Znam oczywiście Nowy Jork z setek piosenek, od tych całkiem starych

przez stare umiarkowanie

i nowsze

po najnowsze

 

Znam wreszcie Nowy Jork i jego mieszkańców z książek, na przykład „Wielkiego Gatsby’ego”, „American Psycho” (cholera, to chyba nie jest dobry przykład), „Poniedziałkowych dzieci” Patti Smith, czegoś tam Kinga, czegoś Rotha… Nie miałem chyba jednak jeszcze w rękach książki, która byłaby tak bezpośrednim hołdem dla Nowego Jorku, ukłonem tak głębokim, jak „Miasto w ogniu” Gartha Riska Hallberga (Znak Literanova).

Prawie 1000 stron, ale dałem się skusić, przyciągnięty m.in. mocno eksponowanym w promocji wątkiem kontrkulturowym. Historia krąży tu bowiem wokół fikcyjnego zespołu Ex Post Facto (który byłby rówieśnikiem The Dictators, brakującym ogniwem pomiędzy Stooges a Ramones), a jedna z bohaterek powieści wydaje fanzin o nazwie „Land of 1000 Dances” (do którego zresztą możemy zajrzeć). Akurat ten punkowy wątek – poza przekonującymi, najwyraźniej płynącymi z serca, westchnieniami do Patti Smith – jest raczej pretekstowy i dość naiwny, szczególnie dla kogoś, kto coś tam już o punku wie. Ale zanim się zorientowałem, dałem się wciągnąć i zostałem.

Bo początek jest więcej niż obiecujący. Zainteresowanie budzi zawiązana na pierwszych stronach intryga kryminalna, ale największym atutem są barwne, staranie budowane postacie. Na przykład grający w rzeczonym punkowym bandzie wyklęty dziedzic jednej z największych nowojorskich fortun i jego kochanek, czarnoskóry nauczyciel z prowincji, żyjący nadzieją na karierę literacką w wielkim mieści. Dziennikarz, a więc oczywiście pijaczyna i samotnik, człek zgorzkniały, ale prawy (to, niestety, jedna z wielu klisz) oraz potargany latami służby i niepełnosprawnością policjant polskiego pochodzenia, swój chłop, ale wyprany z wiary w ludzkość (jak o nim czytam, to widzę Andy’ego Sipowicza ze wspomnianego „NYPD Blue”, inaczej być nie chce). Jest para zbuntowanych, zagubionych u progu dorosłości dzieciaków i małżeństwo w kryzysie, który wydaje się nie do przezwyciężenia. Jest marszand-dandys i stary mistrz, ostatni z rodu wielkich puszkarzy, wymiecionych z rynku przez tanie, chińskie fajerwerki… Hellberg z dużą sprawnością splata ich losy, a wątków wysnuwa tyle, że starczyłoby nie na jedną, nawet tak pękatą powieść, ale na całą sagę. Pewnie dlatego w skądinąd efektownym finale ma małe problemy z rozsupłaniem tego węzła, uciekając się tu i ówdzie do zbyt szybkiego cięcia. Czasem też, jakby nie wierząc w to, że czytelnik może samodzielnie wysnuć wnioski natury ogólnej ze szczególnych losów bohaterów powieści, wkłada w ich usta i głowy słowa i myśli, które nie musiały być sformułowane expressis verbis, żeby to wszystko miało sens. Nie lubię, kiedy ktoś wątpi w moje zdolności poznawcze, ale jak mniemam, to grzech debiutanta – wybaczalny, bo rekompensuje go cała reszta.

Rekompensuje go przede wszystkim panorama Nowego Jorku lat 70., kreślona szerokim, pewnym gestem. Miasta pięknego i strasznego zarazem. Nowy Jork Hallberga to nieskończone możliwości, ale przede wszystkim pole bitwy. Tu toczy się wojna ras, wojna płci, wojna pokoleń, wojna kultur, wojna klas… Linie frontów przecinają się plączą, a wczorajsi zaprzysiężeni wrogowie są dzisiejszymi sojusznikami. Zmierza to wszystko do nieuchronnej katastrofy, do apokalipsy, która zmiecie wszystko z powierzchni ziemi, ale… „nic nie umiera, wszystko się przemienia”. To cytat z Balzaka i motto jednego z rozdziałów z tej książki. I moja puenta, lepszej bym nie wymyślił.

Miasto

W Hurghadzie bez zmian

Niestety, nie jest to poradnik. Nie dowiedziałem się, jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu. Nie dowiedziałem się nawet, jak zdobyć i utrzymać kontrolę nad samym sobą, nie wstając z kanapy. Żądam przeprosin i zwrotu pieniędzy.

Przyznaję, raz czy drugi trafiłem na felieton Doroty Masłowskiej w Dwutygodniku, skuszony achem i ochem na wallu znajomego, ale żebym był stałym czytelnikiem to nie, jakoś nie wyszło. Nie dlatego, że mi Masłowska wstrętna, albo że Dwutygodnik mierzi – bo to prawdopodobnie najlepszy periodyk w polskim internecie, a może i w kategorii open – ale dlatego, że multitasking, deadline’y, seriale, zapierdol na Fejsie, żona, dzieci, koncerty, obowiązki towarzyskie. Choć znaczną część swojego życia zdążyłem już, bez żalu i bez powrotu, przenieść do internetu (powinienem powiedzieć, że swobodnie surfuję na wirtualnej fali? ale wtedy zdradzę, że mam trzysta lat, odebrałem pruskie wychowanie i prawdopodobnie niczego w życiu nie robię swobodnie…), książka wydrukowana na papierze kusi mnie i dotykiem, i zapachem, i brakiem zawracających dupę hyperlinków, i wreszcie organizacją treści. Dzięki książce, staromodnemu przedmiotowi z okładką i kartkami, odkryłem, że „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”, to może i zbiór felietonów, ale też spójna, sensowna, znakomita całość.

maslo

Dorota Masłowska serwuje w niej zapierającą dech w piersi relację z pozornej bezproduktywności – z oglądania telewizji, czytania książek, słuchania muzyki, podróży małych i dużych bez planu i celu, obserwowania randomowych ludzi w ich środowisku naturalnym. Bo Masłowska jest pisarką i ma obowiązki pisarskie. Z nudnej rzeczywistości, z krajobrazu bez cech, ze strzępów rozmów, podsłuchanych w środkach komunikacji miejskiej i przede wszystkim ze śmieci popkultury destyluje prawdę o nas, jako jednostkach, ale i społeczeństwie, a nawet – tu proszę o dyskretny pomruk surm bojowych – narodzie. Jest to wywar mieniący się kolorami tęczy (raczej jak plamy benzyny na asfalcie niż obcy nam kulturowo łuk nad Zbawiksem) z przewagą szarości. Napój w smaku raczej podły, ale grunt, że trzepie. O kacu dziś nie myślimy, raz się żyje.

Zapytacie, co takiego o popkulturowym produkcie ubocznym czasu przemiany ustrojowej może opowiedzieć nam Masłowska, czego nie opowiedziała już Olga Drenda w „Duchologii polskiej”? Czy możemy dowiedzieć się czegoś o „Dynastii”, „W labiryncie” lub „Szamance”, o disco polo lub Bajmie, czego sami nie wiemy? I przede wszystkim, po co nam ta wiedza?
Okazuje się, że z tej już dawno wyplutej i na kamień zastygłej gumy do żucia dla mózgu, Masłowska potrafi jeszcze wyssać to i owo. Widzi więcej niż średnia krajowa, nie jest skrępowana ni to historycznym, ni estetycznym konceptem (jak owa duchologia – choć książka Olgi skądinąd znakomita i jeśli ktoś jeszcze nie zna, niech pozna), więc może sobie pozwolić na intelektualną brawurę, bez obawy, że ktoś krzyknie „sprawdzam!”, a przy tym język ujeżdża jak Naczelnik Kasztankę. Celne obserwacje natury psychologicznej, antropologicznej, a nawet filozoficznej kryją się tu w zabawnych (choć czasem śmiech grzęźnie w gardle) anegdotach i błyskotliwych porównaniach. Z jednej strony czyta się to więc lekko, w pełnym galopie, ale z drugiej, warto być przytomnym, mieć oczy dookoła głowy, bo nigdy nie wiadomo, jakie sprytne nawiązanie do skarbów kultury (masowej) kryje się pomiędzy wierszami.

Warto też podkreślić, że choć czas transformacji straszy z kart „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” na każdym rogu, Masłowska nie ogranicza się do przeklętych i magicznych lat 90., analizując również zjawiska najnowsze, jak fenomen Magdy Gessler, PUA (nie wiecie, co to jest? ja też nie wiedziałem – dzięki tej książce jestem więc mądrzejszy, ale chyba nie szczęśliwszy) czy „Azja Express”. Jak to pogodzić z opowieściami sprzed denominacji złotego? Nie trzeba próbować, to się samo dzieje. To puzzle z tej samej koszmarnej układanki. Z felietonów Masłowskiej wynika, że transformacja bynajmniej się nie zakończyła, a nawet – co jest pewnie sprzeczne z samą naturą transformacji, ale Polak potrafi – być może nie zakończy nigdy. Owszem, jakoś w połowie ubiegłej dekady, przywdziewając kościołowe ubranie i przyczesując włosy, żeby nas do tej Unii wpuścili, na chwilę uwierzyliśmy, że jesteśmy piękniejsi, mądrzejsi, lepiej pachnący, ładniej mówiący i mniej przerażeni niż jesteśmy, ale to już było, sen minął. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, na dobre i na złe – czego lustrem jest kultura popularna, a niepodważalnym świadectwem przezierające spoza niej życie społeczne i polityczne.

Trzeba ten wywód jakoś podsumować? No to może tak: czytając „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” bawiłem się doskonale, a gdy skończyłem miałem napad paniki, co i Państwu polecam.

Dorota Masłowska „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”, Wydawnictwo Literackie

PS. Dobrze, że Masłowska nie jest dziennikarką muzyczną, bo jak tu konkurować z kimś, kto obcowanie z przebojami disco polo opisuje, jako wrażenie, że „ktoś długo kozłował moją głową, a potem wrzucił ją do kosza, oraz że byłam w Hurghadzie, choć nigdy tam nie byłam”?!

PPS. Książka ma obwolutę, która nieco różni się od ukrytej pod nią okładki – ale dałem zdjęcie okładki, bo swobodnie surfuję na wirtualnej fali i wiem, że w internecie najlepiej performują naprawdę słodkie kociaki.

Król Artur jest łotrem

Kinowa premiera „Króla Artura. Legendy miecza”, w reżyserii Guya Ritchiego, pozwoliła mi wcisnąć się do nowego numeru „Polityki” z tekstem nie tyle o samym filmie (w ogóle nie o nim), co o fenomenalnej żywotności legend arturiańskich, ich całkiem naturalnej demitologizacji, ale też zaskakującej (przynajmniej częściowej) remitologizacji oraz nieoczekiwanej roli w debacie wokół Brexitu.

Zainteresowani znajdą artykuł w papierze, a papier w kiosku, ewentualnie tutaj online, za drobną opłatą. Życzę przyjemnej lektury.

Artur

Film Ritchiego nie był jedynym pretekstem do napisania tego tekstu – była nim również niedawna premiera „Zimowego monarchy”, pierwszego tomu nowego wydania trylogii arturiańskiej Bernarda Cornwella. Powieści historycznej i przygodowej zarazem, którą pożarłem z wypiekami na twarzy i niniejszym gorąco polecam. Tu zresztą rekonstrukcja mitu odbywa się już w jego łonie. Oto królowa Igraine, na której zlecenie zakonnik (i eksrycerz) Derfel spisuje dzieje Artura, pyta o Camelot, „z jego zieloną trawą, wysokimi wieżami, damami w długich sukniach i wojownikami rzucającymi im kwiaty pod nogi”, ale w odpowiedzi słyszy: „Nie przypominam sobie (…) obsypanych kwiatami ścieżek, za to pamiętam wojowników, którzy po bitwie ledwo powłóczyli nogami albo czołgali się z płaczem po ziemi, wlokąc za sobą wyprute wnętrzności”.

Mamy więc z jednej strony w „Zimowym monarsze” dzielnych wojowników, heroiczne czyny, piękne damy i szał uniesień – ale narrator skrzętnie dba o to, by lot wyobraźni nie pociągnął nas zbyt wysoko w różowe chmury. Zarówno wojnę, jak i miłość odziera z romantyzmu, drastyczne, wręcz turpistyczne opisy krwawych porachunków przetykając rzadkimi, ale udanymi, bo nie dociskanymi na siłę, błyskami humoru. A wszystko to w scenografii, która bliższa jest prowizorce Monty Pythona i ich „Świętego Graala”, niż tym arturiańskim filmom, w których wszystko lśni, imponuje majestatem i przepychem. Stolice brytyjskich królestw z książki Cornwella rozsypują się i śmierdzą, nieporadnie rządzone przez półdzikich watażków, którzy wzięli je w posiadanie po odejściu znacznie bardziej cywilizowanych Rzymian. A ludzie, jak to ludzie, godni są raczej pogardy i/lub współczucia niż podziwu i naśladowania.

Miałem coś jeszcze o tej świetnej książce napisać, ale nie muszę, bo rzutem na taśmę wyręczył mnie sam autor. Skontaktowałem się bowiem z Cornwellem tworząc tekst do „Polityki”, wysłałem mu kilka pytań, miał odpowiedzieć, ale coś mu wypadło… Myślałem, że nie odpisze i już się nie upominałem, aż tu wczoraj po południu przychodzi mail. Z serdecznymi pozdrowieniami i odpowiedziami na moje pytania, które pozwolę sobie przytoczyć poniżej. Ufając, że jeśli mi nie udało się zachęcić państwa do sięgnięcia po „Zimowego monarchę”, to Bernard sobie poradzi.

W czym, twoim zdaniem, tkwi tajemnica żywotności mitu arturiańskiego?  

Podejrzewam, że korzenie arturiańskich opowieści tkwią w micie złotego wieku. Wydaje mi się, że każde społeczeństwo ma podobny mit, który głosi, że kiedyś, w przeszłości, było znacznie lepiej. Nie wiemy nawet, czy ktoś o imieniu Artur, czy Król Artur, na pewno istniał, ale istnieją przesłanki, które każą nam przypuszczać, że wódz Brytów o tym imieniu pokonał Sasów w okolicach 500 roku naszej ery.
A teraz czas na tło! Wycofanie się legionów rzymskich w V wieku pozostawiło Brytanię zdezorganizowaną i bez przywództwa. Wyłoniły się z tego niewielkie królestwa, ale największym zagrożeniem była inwazja Sasów, przybywających z ziem, które dziś znamy jako Niemcy. Byli zajadłymi wojownikami, efektywnymi w boju, więc stopniowo przemieszczali się na zachód, biorąc Brytów do niewoli, zabijając ich, odbierając im ziemię. W połowie tego procesu (który zresztą zakończył się sukcesem), brytyjski wódz (myślę, że to Artur) pokonał saską armię pod Mount Badon. Wiemy, że taka bitwa miała miejsce, ale nie wiemy, gdzie dokładnie. W każdym razie Artur powstrzymał najeźdźców i kronikarze twierdzą, że „przez całe pokolenie” Sasi żyli w strachu. W końcu zwyciężyli, ale Brytowie (których dziś nazwalibyśmy Walijczykami) zachowali pamięć tego wspaniałego czasu, kiedy mogli siać i czekać na zbiory bez strachu, kiedy wiedzieli, że ich kobiety i dzieci nie trafią do niewoli, bo Sasi zostali pobici. To był dla Brytów złoty wiek! Długo nie potrwał, złote wieki zawsze szybko mijają, ale opowieść o nim była przekazywana z pokolenia na pokolenie i stawała się coraz bardziej wymyślna. W końcu straciła kontakt z rzeczywistością! Dowódca z VI wieku stał się „Królem Arturem”.
Dla mnie więc żywotność legend arturiańskich tkwi w naszej nieustającej tęsknocie za lepszym, mitycznym czasem, kiedy dobrze się żyło. Jestem pewien, że i w Polsce istnieje pamięć kulturowa złotego wieku, bo wszystkie społeczeństwa to mają.
 

Co najbardziej pociąga cię w tamtych czasach?

Ich drastyczność! Brutalność! W pierwszych wzmiankach o nim – w żywotach walijskich świętych – Artur jest łotrem! Jest złodziejem, mordercą i gwałcicielem! Najprawdopodobniej nie był chrześcijaninem (stąd ta wrogość), ale w końcu Kościół, któremu nie udało się wymazać wspomnień o bohaterze, postanowił go adoptować. Tak oto legendy arturiańskie zostały schrystianizowane. Zamiast szukać magicznego (i pogańskiego) kotła Clyddno Eidyna, Artur szuka Świętego Graala. Został idealnym chrześcijańskim bohaterem, odważnym, dobrym i mądrym, ale w rzeczywistości musiał być bardzo brutalnym, a więc bardzo efektywnym dowódcą.  

Czy ten mit jest wciąż żywy? Ma jakikolwiek wpływ na dzisiejsze życie społeczne i polityczne Wielkiej Brytanii?

Tego nie wiem, ale mit nigdy nie umiera. Nie sądzę, by ludziom przychodził do głowy akurat Artur, gdy martwią się problemami kraju, ale te opowieści reprezentują tęsknotę za prostszą przeszłością. Podejrzewam, że wielu Brytyjczyków głosowało za Brexitem, kierując się między innymi takimi pobudkami – mieli poczucie, że Wielka Brytania była lepszym miejscem, zanim Bruksela zaczęła się wtrącać i wszystko komplikować.

Zwycięstwo na punkty

To był doskonały pomysł, szansa na nokaut w pierwszej rundzie.
Po pierwsze – zrobić długi wywiad z Mamedem Khalidovem. Tym „naszym Czeczenem”, który jest niezniszczalny w ringu, a poza nim… no właśnie? Kim on właściwie jest? Co jest dla niego ważne? Skąd przyszedł i co myśli o miejscu, które wybrał na swój drugi dom? Po drugie – powierzyć tę robotę Szczepanowi Twardochowi. To nie dziennikarz sportowy, nie będzie się skupiał na branżowych detalach. To popularny, świetny pisarz, który kreuje na kartach swych powieści barwne, pełnokrwiste postacie (rozmowa z Khalidovem ukazuje się po „Królu”, którego jednym z głównych bohaterów jest bokser – przypadek? nie sądzę), a więc o naturze ludzkiej wie więcej niż zwykły zjadacz chleba. Będzie umiał otworzyć Mameda, ominąć gardę, uchwycić, co nieuchwytne – a potem jeszcze przedstawić nam to piękną, literacką polszczyzną…

Czy się udało? Nie aż tak, jak mogło. Mam wrażenie, że „Lepiej, byś tam umarł” (dobry tytuł i znakomita historia, z której się wziął – szkoda, że pojawia się tak późno) to książka, która powstała w pośpiechu. Wierzę, że gdyby panowie dali sobie więcej czasu, lepiej się poznali, dłużej porozmawiali, byłaby ciekawszą lekturą. Nie musiałaby być dłuższa – choć mogłaby, bo to jest rzecz na jeden wieczór – ale można byłoby dodać kilka nowych tematów, parę już obecnych dopieścić, za to wywalić powtórzenia i płycizny służące podtrzymaniu konwersacji. O ile bowiem Twardoch mniej więcej wywiązał się ze swojej roli, o tyle redaktor tu się nie natrudził: wywiad-rzeka to nie są przecież stenogramy sądowe, papier nie musi odzwierciedlać prawdziwego przebiegu rozmowy. Nad tekstem warto popracować, połączyć rozproszone wątki w jedną całość, powywalać to, co niepotrzebne, dopytać o rzeczy, które zostały zawieszone… Tymczasem „Lepiej, byś tam umarł” od strony warsztatowej razi niedopracowaniem. Tematy pojawiają się i znikają, wiele z nich aż krzyczy o uporządkowanie i pogłębienie – przede wszystkim historia, kultura i dzień dzisiejszy Czeczenii, życie rodzinne (trzeba je sklejać z rozsianych tu i tam anegdot, matka pojawia się na przykład pod koniec książki, a i tak sporo brakuje), jego stosunek do polskiej kultury i życia społecznego, ale też, o dziwo, kwestie związane z karierą sportową. Jako niedzielny fan sportów walki gubiłem się czasem w wydarzeniach, które akurat panowie w danym momencie wspominali i na pewno więcej dowiedziałem się o psychologii sportu niż o tym, na czym tak naprawdę polega dyscyplina, w której mistrzem jest Mamed.

khalidovtwardoch blog

Okładka sugeruje też pewną równowagę pomiędzy Khalidovem i Twardochem. „Może to będzie po prostu ich szczera, męska, obustronna rozmowa o tym, co w życiu najważniejsze?” – przyszło mi w pewnej chwili do głowy. Niestety, nic z tego. Tu pisarz pyta, a wojownik odpowiada. Z rzadka Twardoch upomina się o siebie, stawiając znaki równości pomiędzy jego przypadkami życiowymi lub śląską kulturą a doświadczeniem Czeczeńca. Bywa, że są to podobieństwa dość naciągane, czasem po prostu błahe – dowiadujemy się na przykład, że obaj lubią ładne samochody, a Szczepan jeździ mercedesem – serio 😉 – ale niech będzie: wierzę, że Twardoch upiera się przy tych analogiach po to, by nawet najbardziej odpornych na wiedzę czytelników przekonać, że niewiele różni górników z Europy Środkowej od górali z Kaukazu, że na poziomie wartości chrześcijanie i muzułmanie są sobie znacznie bliżsi niż mogłoby się zdawać.

I tu dochodzimy do plusów, których nie przysłonią żadne minusy. Bo ta książka, nawet jeśli niedopracowana, po prostu była potrzebna. Mamed Khalidov wywalczył sobie bowiem – zero przenośni, po prostu wykopał sobie go i wydusił – autorytet, który sprawi, że wysłuchają go również ludzie, którzy nikogo innego nie wysłuchają. Którzy nie mają czasu i ochoty na dzielenie włosa na czworo. Którzy lubią łatwe odpowiedzi na trudne pytania. Którzy ulegają emocjom.

Bardzo możliwe, że „Lepiej, byś tam umarł” będzie dla wielu czytelników pierwszym i największym źródłem wiedzy o obyczajach reprezentantów innej kultury, którzy wybrali Polskę na swoją nową ojczyznę, a także o islamie i jego wyznawcach (memów, wybaczcie, nie liczę). Dobrze się stało, że wiedzę tę dostarcza właśnie Mamed Khalidov, który co prawda nie jest uczonym w piśmie, ale zamiast grozić pięścią, prezentuje postawę pełną tolerancji, cierpliwości i pokory. Oczywiście, nie wszystkich przekona, a już na pewno nie tych, co mają go za wilka w owczej skórze (poczytajcie komentarze w internetach – albo nie, lepiej nie czytajcie). Ale może w kimś zasieje wątpliwości, nie tyle nawet we własnej sprawie, co wobec czarno-białego postrzegania świata w ogóle.

Ale na tym nie koniec! Niezwyciężony twardziel z Czeczenii opowiada tu również o swoich problemach psychicznych, o załamaniu, stanach depresyjnych, lękach. Szczerze, ale bez użalania się nad sobą, mówi o swoich słabościach, o ich prawdopodobnych przyczynach i wstydliwych objawach. Mówi o tym, że sam tej walki nie był w stanie wygrać, że potrzebował pomocy, że poprosił o nią i ją znalazł – w rodzinie, wśród przyjaciół, w religii, u lekarza.

„Lepiej, byś tam umarł” to książka niedoskonała, ale ten jeden wieczór warto jej poświęcić. Tym bardziej warto, im bardziej męscy, przekonani o swojej nieomylności i przywiązani do swojej, jedynie słusznej wizji świata jesteście.

Mamed Khalidov, Szczepan Twardoch „Lepiej, byś tam umarł”, Wydawnictwo WAB

Jak to na wojence ładnie

Zgaduję, że było tak… Jest Święto Dziękczynienia, koniec listopada 2004 roku. Ben Fountain – jak miliony jego rodaków – ogląda telewizyjną transmisję hitu ligi NFL, czyli Dallas Cowboys dostających u siebie łomot od Chicago Bears. Wszyscy czekają też na część artystyczną, tradycyjnie wypełniającą przerwę meczu. Występują królowe świata, olśniewające Destiny’s Child, a wokół nich dzieją się cuda – tancerze fikają koziołki, cheerleaderki kręcą pupami, strzelają fajerwerki, bębnią dobosze, kompania reprezentacyjna żongluje karabinami z nasadzonymi bagnetami, a u ich boku maszerują… prawdziwi żołnierze. Frontowcy, którzy jeszcze niedawno walczyli w Iraku.
„WTF?” – myśli sobie Fountain. – „Kto i w jakich okolicznościach wpadł na ten szatański pomysł połączenia sportu, muzyki, erotyki i wojny?!”

Na szczęście Ben jest pisarzem i nie musiał czekać na odpowiedź. Udzielił jej sobie sam w wydanej w 2012 roku powieści „Długi marsz w połowie meczu” („Billy Lynn’s Long Halftime Walk”). To nakreślony w szaleńczym tempie (akcja książki, poza nielicznymi retrospekcjami, trwa niewiele ponad trzy godziny, tyle co wspomniany mecz) portret współczesnej Ameryki – duszącego się pod własnym ciężarem przekładańca z pieniędzy, seksu, religii, mediów i przemocy. Nie tylko Ameryki zresztą. Bez entuzjazmu odnalazłem w „Długim marszu…” wiele prawd boleśnie uniwersalnych. O nas. O mnie. To najlepsza książka wojenna z jaką miałem do czynienia od czasu „Łaskawych”, równie prawdziwa – choć przecież ani przez chwilę nie wąchamy tu prochu, jesteśmy na stadionie, wokół piękne panie, cekiny, pióra w pupie… – ale niestety, znacznie bardziej aktualna.

„Długi marsz w połowie meczu” zachwyca nie tylko trafnością obserwacji i krwistymi postaciami, ale również – chyba nawet przede wszystkim – żywym językiem (tu krótka przerwa na standing ovation dla tłumacza – Tomasza S. Gałązki). Co szczególnie ważne, bo sporo tu żartów, czasem o koszarowej proweniencji, ale autentycznie śmiesznych – a przecież dowcip czy ironię najłatwiej zgubić w tłumaczeniu.

Połączenie tematyki wojennej z humorem nasuwa uzasadnione porównania z kultową powieścią Josepha Hellera. Nie nazwałbym, jak Wojciech Orliński, „Długiego marszu…” nowym „Paragrafem 22”, bo zbyt wiele te książki różni, ale tak, można je postawić obok siebie na półce. Podobieństwo polega przede wszystkim na tym, że Fountain, jak Heller, próbuje śmiechem zagłuszyć horror vacui, cudownie zabawnymi dialogami i błyskotliwymi spostrzeżeniami stara się zasypać pustkę, lej po sensie życia wyrąbany wojną. Oczywiście – to żaden spoiler – nieskutecznie. Czytałem „Długi marsz…” często wybuchając głośnym śmiechem, ale kiedy już przewróciłem ostatnią stronę, nie czułem radości i spełnienia, lecz bezsilność i przerażenie. Nie poprawicie sobie więc nastroju tą książką, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo – i tak trzeba ją przeczytać.

marsz

Ben Fountain „Długi marsz w połowie meczu”, Wydawnictwo Czarne

Życie po życiu. I jeszcze raz, i znowu…

suma

Miałem poważną operację, której skutkiem ubocznym była dziura w lewym boku. Niby się goiło, ale zbyt powoli. Do tego bolało przy każdym ruchu, a krew sączyła się z rany, plamiąc opatrunek i ubranie. Nie pomagałem sobie podejmując wysiłek fizyczny, którego lekarz wyraźnie mi zabronił. Wiedziałem, że źle robię, że ryzykuję, ale cholera, chciałem normalnie żyć… i nagle się obudziłem. Po ranie ani śladu, bo – odpukać – nigdy nie byłem na stole operacyjnym. Po prostu zdrzemnąłem się na kanapie, z pilotem telewizyjnym wbitym w bok.
– A co jeśli – pomyślałem sobie, wiem, że niezbyt oryginalnie – nasze codzienne problemy są równie realne? A jeśli tylko śnimy nasze życie?

Niewielka „Suma” zawiera sporo podobnych myśli. David Eagleman – amerykański naukowiec, zatrudniony na wydziale psychiatrii i nauk behawioralnych Uniwersytetu Stanforda – zebrał w jednym tomiku 40 pomysłów na zaświaty. Od efektownych banałów (ludzie to komórki rakowe w ciele boga) po koncepcje oryginalne i karkołomne. Często zabawne i absurdalne, bo choć Eagleman deklaruje się jako posybilista (a więc – jeśli dobrze rozumiem – taki ładniej nazwany, ciekawy świata agnostyk), nie sposób traktować „Sumy” jako zbioru poważnych koncepcji eschatologicznych. To raczej iskry, które mogą odpalić jakiś proces w naszych umysłach, skłonić do kreatywnej refleksji. Coś między koanami, a powiastkami filozoficznymi Stanisława Lema czy bajkami Leszka Kołakowskiego.

Można raczyć się „Sumą” samotnie, na leżaku, w piękny, letni dzień – taki jak dziś, kiedy prawie da się zapomnieć, że wszystko ma swój koniec. Ale można też wykorzystać tę książkę jako grę towarzyską – losować jedno z 40. mini-opowiadań, odczytywać w gronie przyjaciół, przy butelce dobrego wina, a potem spędzić pół wieczoru na dyskusji o mocnych stronach i mieliznach koncepcji Eaglemana. No bo jeszcze rozmawia się o życiu po życiu, prawda? Czy już tylko o polityce i pieniądzach?

Nienawistny kutas

lou

Gdyby autor tej książki przejął się zasadą, że o zmarłych dobrze albo wcale, zostałoby mu haiku. Na przykład coś takiego:

Smutny piosenkarz
Lou Reed z Nowego Jorku
Śpiewał, że czeka

Bo „Zapiski z podziemia” Howarda Sounesa – tytuł oryginalny „Notes from the Velvet Underground” ma o tyle sens, że kieruje myśli ku kultowej formacji Lou Reeda – to garść nazw i dat plus mniej lub bardziej zakamuflowane komunikaty, że być może Lou wielkim artystą był, ale za to na pewno był małym człowiekiem. Wrednym, zadufanym w sobie sukinsynem, którego nikt nie lubił. A jak ktoś go na chwilę polubił, to głównie po to, by za chwilę pożałować. Pierwszy komplement pod adresem Reeda („Był po prostu fiutem”) pada z ust kolegi ze szkolnego zespołu już na drugiej stronie książki, a później jest niewiele lepiej. Czasem gorzej. „Sądzisz, że ludzie chcą czytać o życiu Lou Reeda?” – pyta autora „Zapisków z podziemia” jeden z najbliższych współpracowników artysty z czasów The Velvet Underground, poproszony o wywiad na potrzeby tej publikacji. – „Będziesz potrzebował dobrego tytułu, jak na przykład Nienawistny kutas lub Najgorszy człowiek, jaki kiedykolwiek żył. Coś, co od razu będzie sygnalizowało, że nie jest to biografia wspaniałego człowieka, bo nim nie był… Był durną, odrażającą, okropną istotą ludzką”.

Rzeczywiście, jako fan twórczości Lou Reeda, który to i owo już o nim czytał, zdawałem sobie sprawę z tego, że nie był przyjemniaczkiem, ale przyznaję, że nie spodziewałem się portretu Doriana Graya, który wyłania się z tej biografii. Bo jest to portret samolubnego, ale i zakompleksionego typa, wykorzystującego życzliwych mu ludzi, bijącego żonę, tak zaćpanego i zapitego, że nie panował nie tylko nad swoim życiem prywatnym, ale i twórczością. Ogarnął się jako tako dopiero jako starszy pan, pod wpływem Laurie Anderson, ale bratem-łatą nigdy nie został, o przebaczenie nie prosił.
Z „Nienawistnego…” – ups, przepraszam, z „Zapisków z podziemia” – jednoznacznie wynika, że płyty, którymi dziś się zachwycamy, które nie bez powodu przecież uważamy za wybitne i kultowe, były nie tylko owocem dalekosiężnej wizji giganta, który przerastał sobie współczesnych, ale również wypadkiem przy pracy albo owocem pracy ludzi, którzy zrobili coś za Lou, bo akurat nie ogarniał rzeczywistości…

Czy warto więc czytać taką książkę? O tak, po stokroć tak.

Z muzycznymi biografiami sprawy bowiem mają się tak, że powstają głównie z miłości. Wiem, co mówię. 😉 Autor takiej biografii najczęściej jest fanem opisywanego wykonawcy/zespołu, w dodatku rozmawia z jego/ich przyjaciółmi, rodziną, najlepszymi współpracownikami – a to oznacza, że nawet dbając o obiektywizm, przedstawia nam szklankę raczej do połowy pełną. Co bynajmniej nie musi oznaczać fałszu. Taka biografia jest po prostu jak zdjęcie korzystniejszego profilu. Wykonane przez dobrego fotografa. W korzystnym oświetleniu. „Zapiski z podziemia” są tymczasem jak foty, które zrobili ci komórką złośliwi koledzy – to nie ludzie, to wilki – na imprezie, która wymknęła się spod kontroli. Akurat wtedy, kiedy zasnąłeś z uchem w sałatce. I ktoś ci markerem narysował fiuta na czole.

Publikowanie takich fotografii na Fejsie czy Instagramie bez wiedzy i zgody najbardziej zainteresowanego to oczywiście zło największe – jaki więc płynie pożytek z publikacji i lektury „Zapisków z podziemia”? Choćby taki, że wraz z nieuchronnym wzrostem niechęci do Lou Reeda, coraz trudniej nam będzie uchylić się przed pytaniem: czy to wciąż OK lubić jego muzykę? Czy kiedy już wiemy, jak wyglądały relacje wewnątrz The Velvet Underground, jak powstawał „Transformer” i kim był człowiek, który wymyślił i zrealizował „Metal Machine Music”, możemy wciąż podziwiać dzieło i jego twórcę?

Moja odpowiedź brzmi: dzieło – tak. Pal licho twórcę.

Być może żyjemy w najbardziej dostatnim, najbardziej interesującym i zarazem najbardziej beztroskim (choć nie wiem, czy to się da połączyć) czasie w dziejach ludzkości, ale jedno jest pewne: XXI-wieczne połączenie kultu celebryty z informacyjną biegunką, którą codziennie nie tylko konsumujemy, ale i współtworzymy (ja choćby tym wpisem, I know) sprawiło, że twórca zrósł nam się z dziełem. Albo i dzieło zastąpił, bo po jaką cholerę czytać książkę, która ma 500 stron, skoro możemy zobaczyć, co pisarz włożył na ściankę i co powiedział (pierdnął na Twitterze) o innym pisarzu. My też mamy swoje zdanie o obu pisarzach i nie zawahamy się go użyć, więc dołożymy do pyskówki pomiędzy ludźmi pióra (w dupie) swój błyskotliwy komentarz, podamy dalej i już, uczestniczymy w kulturze, jest zajebiście. A książka? Nawet jeśli uda nam się ją przeczytać – to przecież nie sposób tego zrobić w oderwaniu od wspomnianych wyżej zdjęć, plotek, twittów, bon motów i memów. Wiemy o współczesnych nam twórcach – nawet tych, co starają się strzec swojej prywatności – zbyt wiele, by nie kładło to się cieniem na ich dziele. Czytamy więc książkę, oglądamy film, spektakl teatralny lub obraz, słuchamy płyty osadzając je automatycznie nie tyle w kontekście innych książek, filmów, płyt, co w kontekście prywatnego życia autorów. Czasem oczywiście ma to sens (bo jak inaczej brać się za bary z „Moją walką” Knausgårda?), ale zwykle – niekoniecznie. Często – w ogóle nie.

Nazbyt gorliwe wiązanie życia prywatnego twórców z ich dziełem jest krzywdzące dla tych artystów, którzy mieli nieszczęście narodzić się i tworzyć w Epoce Informacji. O prywatnym życiu i cechach charakteru antycznych dramatopisarzy, barokowych kompozytorów i romantycznych poetów wiemy bowiem niewiele lub nic – w związku z tym obcowania z ich spuścizną nie zakłóca nam świadomość, że jak się ochlali na imieninach wujka Jurka to komuś spuścili łomot. Ich opryskliwość, niefotogeniczność, złe zwyczaje żywieniowe, poglądy polityczne, rytuały religijne, upodobania seksualne i nawet karygodna nieznajomość praw dynamiki Newtona dawno legły z nimi w grobie i nie mają żadnego znaczenia. No dobrze, może czasem pomagają nam w interpretacji dzieła – ale to wszystko, nie budzą emocji, nie zachęcają nas do ferowania wyroków w moralnym uniesieniu. Czemu więc mielibyśmy oceniać jakiegoś śpiewaka z Nowego Jorku nie za jego piosenki, ale za to, że był niemiły jak wciągnął kreskę?

Jest jeszcze coś. Jeśli sam tworzysz, możesz znaleźć w biografii Lou Reeda autentyczną pociechę – pal licho, że teraz twoje płyty się nie sprzedają, a recenzenci albo cię ignorują, albo uważają za pretensjonalnego głupka. Za 20, a może za 50 lat, nikt nie będzie pamiętał, kto był dzisiaj na pierwszym miejscu listy przebojów i co było piosenką dnia w RMF-ie, za to twój pogardzany dziś i niesprzedawalny album może przejść do legendy. Może być kultowy. Może inspirować innych. I nie ma znaczenia, kto ci dograł bas, kto podczyścił wokale i skąd ukradłeś tę fajnie brzmiącą linijkę w refrenie. Ważne, kto się pod tym podpisał.
Nie, nie żartuję.

A co z Lou Reedem? Po lekturze „Zapisków z podziemia” wciąż najbardziej nie lubię go za „Lulu”.

On i tamten diabeł

Robert Johnson marnie skończył i pewnie sam siebie nie uznałby za człowieka sukcesu, ale udało mu się – przy okazji, nieświadomie i z grubym poślizgiem – zostać legendą. Najpierw bluesa, potem rocka i popkultury w ogóle. Niby był człowiekiem z krwi i kości, zachowało się jakieś zdjęcie albo dwa i nawet możemy posłuchać kilkudziesięciu piosenek, ale to przecież bardziej postać mitologiczna, niż historyczna. Jego prawdziwe życie, krótkie i raczej monotonne, jest przecież mniej interesujące od wieści gminnej, która głosi, że w zamian za talent bluesowego gitarzysty sprzedał duszę diabłu. Mało tego – im więcej wody upływa w Missisipi, tym bardziej pewne jest, że Johnson powierzył szatanowi nie tylko swój własny los, ale całego rock’n’rolla. Stonesi, The Doors, Black Sabbath i Slayer – oni z niego wszyscy…

love

Forma w jakiej przedstawiono losy Roberta Johnsona w „Love in Vain”, wydanym właśnie po polsku biograficznym komiksie Mezzo i Duponta, jest absolutnie adekwatna do treści. Ciemne, gęste, bardzo zmysłowe rysunki są urodziwe, ale ciężkie, przytłaczające. Sama opowieść też nie jest szczególnie dynamiczna, nie wciągnie was frapującą intrygą (bo przecież i tak wiadomo, jak to się wszystko skończy), ale raczej zachwyci starannie budowanym klimatem. „Love in Vain” to piękny hołd dla bluesa i Johnsona, który dałoby się przekartkować z prędkością wiatru zamiatającego ulice słodkiego Chicago, gdyby nie to, że niemal każda plansza zatrzymuje wzrok na dłużej, niemal każda jest pięknie skomponowaną małą anegdotą.

love2

No i taka to niedziela. Słucham bluesa, czytam już po raz drugi „Love in Vain” i myślę sobie, że komiks – przez to, że jest mniej dosłowny, raczej rozpędza wyobraźnię, niż ją zaspokaja – to do opowiadania o muzyce medium znacznie wdzięczniejsze niż na przykład film. I że liczę na więcej podobnych wydawnictw, jednocześnie kłaniając się nisko Kulturze Gniewu, która tę perłę dla nas wyłowiła.

Obozy niczyje

img_3533

Obawiam się, że przez tę okładkę wielu ludzi wyrobi sobie opinię o książce Marka Łuszczyny bez czytania. Trudno zresztą na jej widok nie przypomnieć sobie regularnych przepychanek z ignorantami z zachodnich mediów, którym „polskie” myli się z „na terenie okupowanej Polski”.
Tymczasem „Mała zbrodnia” (Znak Horyzont, 2017) nie jest głosem w tej sprawie. Zaczyna się tam, gdzie kończy się Holokaust – to opowieść o obozach zorganizowanych przez NKWD i polską bezpiekę tuż po wojnie, dla prawdziwych i wyimaginowanych wrogów narodu i nowego ustroju. To wspomnienie żaren historii, które mieliły nie tylko tych, co je jeszcze przed chwilą uruchamiali, ale i niemiecką ludność cywilną (niewinną lub – jak ujmuje to jeden z bohaterów tej wielowątkowej opowieści – winną przez swój konformizm), a także Żołnierzy Wyklętych, pokutujących za nieswoje grzechy Ślązaków czy wysiedlonych w ramach akcji „Wisła” Ukraińców i Łemków.

To temat trudny, politycznie niewygodny, niezależnie od tego, kto akurat jest w naszym kraju u władzy. Bo jak tu mówić o polskich obozach koncentracyjnych (nie mylić z obozami zagłady! – zagadnieniu precyzyjnej nomenklatury poświęcony jest jeden z ustępów książki), nie narażając się jednocześnie na zarzut rozmydlania odpowiedzialności za Zagładę (nie ma tu cienia takiej próby), szukania fałszywej symetrii (o tym też nie ma mowy), czy choćby dostarczania paliwa niemieckim rewizjonistom. Jak położyć na szali miliony ofiar hitleryzmu i niewspółmiernie mniejszą (niewartą wspomnienia?) liczbę tych, co zginęli po wojnie, w ramach systemowego albo i prywatnego odwetu? Tym bardziej, że przecież musiała być akcja, żeby mogła zaistnieć reakcja – sadystów z bezpieki też stworzyła rozpętana przez Niemców wojna. Czy wreszcie można pisać o polskich obozach, skoro po wyzwoleniu komuniści nie przejęli w kraju władzy w wyniku demokratycznych wyborów, ale zostali tu zainstalowani przez obce mocarstwo?

Autor dobrze zna i zawarł w swojej książce wszystkie te pytania, na niektóre z nich próbuje odpowiedzieć. Zdaje sobie też sprawę z tego, że nie wszystkich czytelników jego odpowiedzi usatysfakcjonują („Jak pierdolnie z lewej i prawej to pójdziesz do wymiany” – tak koleżanka po fachu ocenia temat reportażu i możliwe konsekwencje jego poruszenia) – ale brnie dalej. Uważa, że tak trzeba, że powinniśmy poznać prawdę, że pamięć może nas ochronić przed powtarzaniem błędów przeszłości. Przy czym rozsądnie nie domaga się tego w swoim imieniu („Kim on jest, żeby nas pouczać?!” – już to słyszę), ale cytuje „Korzenie totalitaryzmu” Hannah Arendt, relacjonuje jak z podobnym epizodem swojej historii (po)radzili sobie Czesi, przypomina słynny list biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku… Jak mniemam wszystko po to, by jak najtrudniej było osadzić tę historię w kontekście doraźnych potrzeb polityki historycznej.

I tu wracamy do tytułu: mocnego, zwracającego uwagę, podkreślonego znakomitym projektem graficznym, ale jednak niezawierającego pytajnika. To zapewne pomoże książce na księgarnianych półkach. Wzbudzi kontrowersje, które prawdopodobnie przysłużą się sprzedaży, ale już niekoniecznie spokojnej, rzeczowej rozmowie na poruszane w „Małej zbrodni” tematy. Będzie awantura, będą wyzwiska, w jedną i drugą stronę fruwać będą oskarżenia o instrumentalne traktowanie historii, wybiórczą pamięć i działanie na szkodę polskiej racji stanu. Jestem jednak pewien, że i wydawca, i autor zdawali sobie sprawę z tego, że sieją wiatr, więc najwyraźniej uznali, że lepsza będzie burza niż przedłużająca się cisza.

Tak czy owak, warto. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że „Małą zbrodnię” dobrze się czyta, choć nie jest to uwaga o charakterze warsztatowym. Po prostu, jako nolens volens przedstawicielowi gatunku Homo sapiens, z trudem mi przychodzi przyjęcie do wiadomości, że ludzie byli do tego wszystkiego zdolni. Nie gdzieś daleko, w Azji czy Afryce. Nie dawno temu, przed wynalezieniem kultury wysokiej, protokołu dyplomatycznego i etyki indywidualnej. Tutaj, obok, przed chwilą. Ledwie pokolenie, dwa temu. Przecież jeszcze niedawno, parę lat temu i ofiary, i oprawców zdarzało nam się mijać na ulicach. Może i dziś się zdarza…