Polskie piekiełko

Raduje się (rogate) serce, raduje się (czarna) dusza, widząc w jakiej formie jest polski ekstremalny metal.
Najpierw Behemoth w Kopenhadze (dzięki Czesław, dzięki Ner!). Widziałem już wiele koncertów tego zespołu, większość bardzo dobrych, ale ten być może był najlepszy. Świetnie ułożona setlista („Dmuchaj w rurę Gabrielu” jako otwieracz i monumentalny „O Father, O Satan, O Sun!” jako dobijacz, a w środku dużo z nowej płyty i dużo przebojów, m.in. „Conquer All”, „Christians to the Lions”, „Chant…”), doskonale zaplanowana, choć nie przedobrzona oprawa (trochę pirotechniki, backdrop zmieniający się z białego na czarny w połowie koncertu, kozio-samurajskie łby na finał – bardzo to wszystko efektowne). Nowe numery na żywo urywają głowę (aranże!), brzmienie od trzeciej piosenki było bliskie ideału, zaangażowanie muzyków – wzorcowe. Triumf Behemoth był tym większy, że tuż przed nimi grało Cradle Of Filth, które zostało przez Polaków znokautowane. Nie będę wchodził w szczegóły, ale Anglicy muszą żałować, że zdecydowali się na tę trasę… Rozmawiałem z paroma Duńczykami, również takimi, którzy na co dzień metalu nie słuchają i Behemotha wcześniej nie znali – wszyscy byli pod wielkim wrażeniem.

A wczoraj w Krakowie trasa Bewitching the Polonia. Budżet nieporównywalnie mniejszy, klub daleki od idealnego – co się przekłada na światło i dźwięk, niestety – ale zainteresowanie na szczęście niemałe. I dobrze, bo występowały moim zdaniem najlepsze polskiej zespoły okołoblackmetalowe ostatnich lat (nie wszystkie oczywiście – do ideału zabrakło choćby Furii, Medico Peste czy Mgły, do której powoli się przekonuję). Anyway, zaczął Thaw i jak zawsze było dobrze. Ich muzyka do najłatwiejszych w odbiorze nie należy, schowani pod kapturami teoretycznie nie oferują absorbującego show, ale jakimś cudem to wszystko sprawdza się w wersji live. A jak pięknie radzą sobie z ujeżdżaniem tych wszystkich dysonansów i przesterów. Mniam.
Mord’A’Stigmata – bardzo podoba mi się „Ansia”, ich nowa płyta, ale obawiałem się, że te wszystkie smaczki i niuanse będą trudne do odtworzenia na scenie. I rzeczywiście, nie zawsze żarło, a to co na słuchawkach cieszy subtelnościami na koncercie może irytować – ale to i tak był świetny koncert zespołu, który doskonale wie, czego chce i potrafi to uzyskać.
Morowe – nie tylko piekło, labirynty, diabły. Również maski, kaptury, gołe klaty, wystudiowane pozy i ta ich dziwna muzyka. Niepokojąca, chwilami irytująco prymitywna, czasem zaskakująca oryginalnością, absolutnie wciągająca. Fajnie było patrzeć, jak ludzie powoli dają się wkręcić w ten groteskowy spektakl… Musiałem wyjść przed końcem, ale zaopatrzyłem się w piosenki wszystkich występujących zespołów (reedycja debiutu Thaw na CD już jest), więc rodzina będzie miała weekend w otchłani.

Rdza

Wyobraźcie sobie, że startujecie w „Milionerach”. Ostatnie pytanie, za milion:

– W którym roku nagrody Grammy w kategoriach rock/metal zgarnęli Paul McCartney, Led Zeppelin i Black Sabbath:

a) 1971
b) 1974
c) 1983
d) 2013

No dobra, powiedzmy, że tamto pytanie było za pół miliona. Za milion będzie takie:

a) Czy metal – a może w ogóle rock – naprawdę do tego stopnia pożera własny ogon, że najlepsze, na co możemy teraz sobie pozwolić, to celebrowanie starych mistrzów?

b) Czy ciało przyznające nominacje oraz cała szanowna Akademia nic nie kuma i wybiera tylko własnych rówieśników? Ale czemu w takim razie Imagine Dragons można było nominować i nagrodzić, Lorde też, a metalowców współczesnych nijak?

c) Czy to może ekstremalna otoczka ideologiczna najciekawszych zjawisk w metalu ostatnich 20 lat sprawia, że mainstream pozostaje ślepy i głuchy na wszystko, co pojawiło się po thrash metalu (i nie jest Kornem oraz Slipknotem)?

d) A może to fani rocka/metalu nie chcą zmian, są najbardziej konserwatywną publicznością na świecie i nie obchodzi ich muzyka, lecz sentymenty? Dlatego w tej branży powroty, reedycje i jubileusze są obchodzone znacznie huczniej niż w jakiejkolwiek innej, a stadiony wypełniają tylko Metallica, Maiden, AC/DC i Black Sabbath?

Kiedy byłem młodzieńcem, wydawało mi się, że jazzu słuchają wyłącznie starcy. Mam wrażenie, że jesteśmy na dobrej drodze, by miano największej konserwy, nadającej się do spożycia jedynie przez cierpiących na syndrom Piotrusia Pana seniorów, przejął metal. Co byłoby nawet zabawne, bo od kiedy pamiętam metalowcy leczą kompleksy, wynikające z niedoceniania ich artystycznej propozycji, porównaniami do jazzu właśnie.

Słucham metalu… Nie, inaczej – jestem metalowcem od 1986 roku. Oczywiście, pociągała mnie diaboliczna otoczka, satysfakcję dawało poczucie przynależności do grupy, ale też bardzo ważny był zawsze aspekt artystyczny – metal był najbardziej progresywną odmianą gitarowego grania, zmieniał się z roku na rok, zaskakiwał, przekraczał granice, które wydawały się nie do przekroczenia.

Co się z tym wszystkim stało?

PS. Jako ilustracja piosenka o ponad 20 lat starsza od wczorajszych laureatów Grammy…

„Rolowanie” – egzegeza

Po pierwsze primo – uważam, że to naprawdę fajny numer. Gdyby nie to szorowanie głową umywalki i gdyby nie fakt, że to Natasza od Janusza, tańcowalibyście.

Po drugie primo – większość moich znajomych twierdzi, że nie rozumie tekstu. Jako filoląg czuję się więc w obowiązku objaśnić słowa „Rolowania” i przekazać urbi (no pun intended) et orbi. Inne wersje słów tej piosenki, które znajdziecie w internecie zawierają karygodne błędy, tylko moja jest prawidłowa, głównie dlatego, że jest moja.

Po trzecie primo – uważam, że alkomat w samochodzie to niezły pomysł. Nie żeby to miało cokolwiek wspólnego z klipem Nataszy, ale potrzebowałem tego punktu, żeby mi się domknęła retoryczna triada.

Wielki mi big deal / After czy before
podmiot liryczny sugeruje, że poniósł go melanż do tego stopnia, iż na początek nowej imprezy naniósł się koniec poprzedniej. Rzecz w karnawałowy weekend najzupełniej możliwa, komu się nie zdarzyło niech pierwszy rzuci picie. Podmiot liryczny sugeruje ponadto, że właściwie nic wielkiego się nie stało oraz że nie po raz pierwszy wchodzi do tej rzeki.

Podniósł mi się floor / Face demolition
podmiot liryczny pośliznął się, zapewne na mokrych kafelkach, i rozmazał sobie makijaż, krotochwilnie sugeruje jednak, że to podłoga raczyła zaatakować podmiotu lico.

Weź mnie na dancefloor / Zrobię ci hardcore
pierwszy człon tego wersu oznacza, że orkiestra akurat nie gra białego tanga, bo podmiot liryczny pragnie być zaproszony do tańca, samodzielnie najwyraźniej zapraszać nie mogąc. Obiecuje jednak potencjalnemu partnerowi niezapomniane wrażenia na parkiecie, a być może również i poza nim. Frywolna to dwuznaczność.

Tamten to asshole / Zero temptation
podmiot liryczny zapewnia swojego wybranka, że jej ci on jest, bo konkurencja nietęga.

Mam lajki na fejsie / W realu gubię się
o, to zupełnie jak ja!

Jestem królową z bajki
podmiot liryczny ma wysoką samoocenę, ale za to ograniczony kontakt z rzeczywistością.

Gram matka truje mnie
nigdy wcześniej nie słyszałem o narkotyku zwanym „matek”, ale jeśli podmiot liryczny rzeczywiście wziął cały gram to wiele wyjaśnia.

Dziary, że ho ho / Oldschoolowy Joe
ładne masz tatuaże, o przystojny, nieco staroświecki nieznajomy…

O co kaman, no?
– …zapewne jesteś nieco zaskoczony moim zachowaniem, ale ja po prostu lubię pić wodę prosto ze źródełka, jak Bambi.

Nie rób tragejszyn
Nic się nie staooo, o przystojny nieznajomy, nic się nie staooo…

Chcę zresetować się / Chcę egzaltować się
tu podmiot liryczny przyznaje, że motywuje go chęć odreagowania codziennych trosk i chętnie napiłby się nie tylko z umywalki, ale wręcz z czarnych odmętów Lete, a także oznajmia, że byłoby mu miło, gdyby się wprowadził w stan nienaturalnego pobudzenia.

Rolowanie blanta na bekstejdżu / Jakaś soda, jakiś juice
– …a tymczasem w garderobie artyści dyskutują kulturalnie o fenomenologicznej koncepcji sztuki Ingardena. Ktoś sączy wodę sodową, ale damy i młodzież mogą się częstować sokami owocowymi, najpewniej bez dodatku cukru.  

O co kaman?
O co ci w ogóle chodzi? Po co ci te kombinacje?

Ballada dla zakochanych metali

Ostatnie kilka dni spędziłem w towarzystwie Kata i ich najnowszego, a zarazem najstarszego dzieła, czyli „Rarities” – sesji nagraniowej z 1982 roku, paru piosenek nagranych w Jarocinie, w czasach kiedy moim idolem był jeszcze Miś Kolargol (a może już Tomek Wilmowski?) i jakichś odrzutów z późniejszych sesji.

Płytę zrecenzowałem w portalu, więc nie będę się powtarzał, ale obcowanie z takim prehistorycznym, hardrockowym Katem, z Romanem śpiewającym zaangażowane społecznie, chwilami rozczulająco naiwne teksty, obudziło wspomnienia…

Byłem jeszcze w podstawówce, chyba w siódmej klasie, kiedy założyłem swój pierwszy zespół. Nazywał się Synowie Supermana (coś mi mówi, że to bezmyślna inspiracja Dziećmi Kapitana Klossa) i zakończył swój żywot na pierwszym spotkaniu, na którym nie doszliśmy z kolegami do porozumienia, kto będzie grał na jakim instrumencie – wszyscy chcieli wycinać solówki na gitarze. Potem była grupa muzyczna Nemezis, która zagrała jedną, może nawet dwie prawdziwe próby, ale zniechęciło nas odkrycie, że instrumenty trzeba stroić. Moje wejście w branżę zaczęło się więc tak naprawdę od pisania tekstów dla zespołu Desperator (nazwa powstała dzień przed publicznym występem, bo doszliśmy do wniosku, że debiut pod funkcjonującym jako inside joke szyldem Makutra nie przystoi młodocianym metalowcom).

Pamiętam pierwszy z tych tekstów, żarliwy protest song, na który wpływ musiały mieć dla odmiany „Dorosłe dzieci” Turbo. Zaczynał się od słów: „Idąc ulicą widzisz różnych ludzi / Wyniosłych, dumnych, zadufanych w sobie…”, a w refrenie grzmiał retorycznymi pytaniami: „Dlaczego ludzie się z nas śmieją? Czemu palcami wytykają nas? / Na usta ciśnie się pytanie – dlaczego tak podły jest ten świat?”.

Dramatyczny ów apel o codzienną tolerancję dla młodych ludzi, którzy noszą za duże wojskowe buty, zafarbowane na czarno spodnie moro i pieszczochy nabijane ćwiekami, miał światowy tytuł „Why?”, ale chyba zapomniałem o tym poinformować Gilka, frontmana Desperatora. Kiedy więc doszło do publicznej prezentacji pieśni na dukielskim rynku, nie wiedząc jak numer się nazywa, postanowił improwizować:
– A teraz… „Ballada dla zakochanych metali”…

Co? Co, kurwa?! Ballada? Dla zakochanych? Przecież tam w tekście niczego takiego nie ma! Przecież to ważne społeczne problemy, a nie jakieś romantyczne fiu-bździu! Myślałem, że spalę się ze wstydu (a siedziałem na scenie, trzymając jedną stronę transparentu z logotypem Desperatora i nie mogłem uciec), ale ku mojemu zdziwieniu nikt nie zwrócił na to uwagi, nikt się nie śmiał… Przeciwnie, nowy tytuł przyjął się wśród wszystkich kilkunastu fanów Desperatora i piosenka tak właśnie się nazywała, dopóki nie wyleciała z repertuaru, bo zespół zaczął grać znacznie bardziej groźne dźwięki, już pod szyldem Terror. Ale to zupełnie inna historia.

Jak się jednak nad tym dłużej zastanowię, to dochodzę do wniosku, że do dzisiaj Gilkowi tej „Ballady dla zakochanych metali” nie wybaczyłem… 😉

Ten obcy

– Na pewno jest tu wielu hipsterów – w jego głosie brzmiała mieszanka pogardy i trwogi. – O, tamten, patrz jaki hipster!
Sala kinowa, festiwal Nowe Horyzonty, czekam na projekcję filmu, a za moimi plecami dwóch wymoczków urządza sobie polowanie na hipsterów. Bardzo się w to zaangażowali, potwornie byli przejęci tym lustrowaniem publiczności, a każdemu odkryciu postaci, co do której zgadzali się, że „na pewno jest hipsterem”, towarzyszył syk nienawiści.
W takich chwilach żałuję, że mnie mama zbyt dobrze wychowała, bo jakbym dał w zęby – na co miałem wielką ochotę – to nie musiałbym parę miesięcy później przerabiać tego na blogu…

Chyba wstyd być hipsterem, bo nie spotkałem jeszcze nikogo, kto pochwaliłby się przynależnością do tej tajemniczej grupy, za to takich, co hipsterów nienawidzą i z nich szydzą – mnóstwo. Zbyt wielu moich facebookowych znajomych raz na jakiś czas strzyka jadem w kierunku noszących dziwne ubrania / jadających w Charlotte / jeżdżących ostrym kołem / uczęszczających na Open’era lub Offa / itepe itede… Nie wiem, jak można komuś podpaść jedząc bułkę w jakimś lokalu, ale to się dzieje, naprawdę.

Najgorzej, że ta hipsterofobia to tylko jeden z symptomów naszej nowej (przysięgam, dziesięć lat temu tego nie było, nie na taką skalę) narodowej zabawy w pogardę. Wirus opanował wszystkich i każdy tu na kogoś pluje, każdy ma swojego chłopca do bicia. Hipsterzy z Open’era gardzą brudasami z Woodstocku, i vice versa, i perpetuum mobile, i o tempora, o mores!
W Warszawie nie ma już zwykłych ludzi, są tylko słoiki (pracują za grosze, mają śmieszny akcent i generalnie psują powietrze) i warszawka (banda darmozjadów i szpanerów) – coś jak Elojowie i Morlokowie. Mecze piłki nożnej oglądają już tylko kibole i janusze, nikt inny, a na wybory chodzą wyłącznie pisiory i lemingi. Jednych trzeba leczyć u lekarza od głowy, drugich trzeba sądzić za zdradę ojczyzny. Nawet nazwanie kogoś – zgodnie ze stanem rzeczywistym zresztą – studentem czy gimnazjalistą brzmi dzisiaj jak obelga.

Tolerancja jest niemodna. Na topie jest obsikiwanie własnego terytorium i obszczekiwanie przechodniów. A ile energii wkładamy w szukanie i definiowanie tego wroga! Oni przecież na pierwszy rzut oka niczym się od nas nie różnią, więc musimy ich jakoś oznaczyć, musimy napiętnować, żeby nam się z naszymi nie pomylili…

Pokaż mi kim gardzisz, a powiem ci, kim jesteś.

I co pan wtedy czuł?

Przetłumaczyłem „Patrz mi w oczy” dlatego, że to świetna książka. Ale – oczywiście – przede wszystkim dlatego, że to świetna książka o autyzmie. Skoro już tak się złożyło, że jako tako posługuję się słowem pisanym, doszedłem do wniosku, że chociaż tyle mogę zrobić dla Sprawy 🙂 Jeśli więc ktoś pod wpływem wspomnień Johna Eldera Robisona inaczej popatrzy na osoby ze spektrum autyzmu (i w ogóle jakichkolwiek „innych”), jeśli choć jedna osoba dzięki tej lekturze lepiej zrozumie kogoś ze swojego otoczenia, swojej rodziny, czy wręcz samego siebie – to warto było, to wygrałem.

Cóż, jeśli powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Książce przyda się wsparcie w mediach, ale wywiad z tłumaczem to nudy, każdy dziennikarz wam to powie. Musi być jakiś pierwiastek ludzki, jakieś story… Oczywiście, jest. Moje własne. Nasze. Dlatego mówiąc o „Patrz mi w oczy” zdecydowałem się opowiedzieć trochę o swoim synu, o naszej rodzinie. Nam to nie zaszkodzi, a komuś może pomóc – z takiego wychodzę założenia.

Jeśli więc kogoś to interesuje, tu znajduje się zapis obszernej rozmowy w Trójce – oprócz mnie o swoich doświadczeniach ze spektrum autyzmu opowiadały terapeutka RDI Maria Jędral i Ilona Rzemieniuk ze Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom Z Ukrytymi Niepełnosprawnościami im. Hansa Aspergera Nie-Grzeczne Dzieci.

W Onecie – konkretnie tutaj – znajdziecie natomiast wywiad ze mną. Mniej o książce, bardziej o tym, czym jest autyzm i jak wygląda nasze z nim życie. Ale uwaga, to doświadczenia rodzica, nie rozprawa naukowa. Jeśli ktoś szuka wiedzy fachowej, albo diagnozy, proszę się udać do instytucji, które się tym zajmują, jak Effatha w Krakowie, czy Synapsis w Warszawie.

I jeszcze, dla przypomnienia – „Patrz mi w oczy” można zamówić tutaj. Warto 🙂

Wariatka i ja

Mili Państwo, sytuacja jest taka, że…

Z powodu przeprowadzek ciągle zmieniałam szkołę. Pamiętam, że do jednej z nich chodziła taka dziewczynka, która była gamoniem z WF-u. I ja ją za to biłam skakanką. Uciekała do łazienki, ja ją goniłam i łubudu. Biłam ją, bo nie mogłam znieść, że jest taka niekumata, taka tępa. Moi muzycy powiedzieliby ci, że zostało mi to do dzisiaj. Nie znoszę przeciętniactwa, nie znoszę, jak ktoś jest gorszy ode mnie, nie mogę zrozumieć, dlaczego ja coś łapię, a ktoś nie nadąża.

oraz…

Kiedyś w NRD, po koncercie, zawalczyłam w barze z moją chórzystką o pewnego wysokiego, bardzo przystojnego faceta o niebieskich oczach. Niestety, zakochał się we mnie, a ja już następnego dnia nie byłam nim zainteresowana. Zresztą od razu zraził mnie do siebie, składając ubranie w kostkę. (śmiech) Poza tym nosił kalesony.

a także…

Po koncercie przyszedł do mojej garderoby elegancki starszy pan, w białych rękawiczkach, z laską. Zapytał, czy możemy zostać sami, więc wszyscy muzycy wyszli, chociaż oczywiście podsłuchiwali pod drzwiami. Pan ukląkł i poprosił mnie o rękę. Powiedział, że… zdrowa ze mnie rzepa, więc na pewno urodzę mu syna i obrobię pole. Obiecał też, że będzie mi pozwalać chodzić do sąsiadów na telewizję.

Mówiąc krótko, już 6 listopada ukaże się nakładem G+J Książki mój wywiad-rzeka z Marylą Rodowicz, zatytułowany „Wariatka tańczy”. Fanów namawiać nie muszę, ale i ci, co fanami nie są, powinni się dobrze bawić 🙂 A ja cóż, mam za sobą wielogodzinne, szczere i zabawne rozmowy z jedyną i niepowtarzalną Marylą o muzyce, mediach, polityce, fanach, seksie, sporcie, religii, literaturze, historii, kuchni, motoryzacji, wychowywaniu dzieci oraz podróżach, tudzież plotki o paniach i panach… Najlepiej!

Swoją drogą, mam nadzieję Panie Grzegorzu, że posłuchał Pan dobrej rady Maryli i już teraz Pan mojego bloga regularnie czyta 😉

Obrazek

Przedpremierowe sprzedawanie i podpisywanie „Wariatka tańczy” już ten weekend, na Targach Książki w Krakowie. Konkretnie: 26 października w godz. 17.00- 18.00. Zapraszam!

Twórcza schizofrenia

– A bo ja to mam takie pozytywne ADHD! – ćwierka zadowolona z siebie aktoreczka, zagajona przez przejętego jej losem reportera tak zwanego programu kulturalnego, jakim cudem łączy granie w codziennym serialu o medycynie estetycznej, bycie ambasadorką kremu na noc i kącik kulinarny w telewizji dla pań.

Cechuje nas twórcza schizofrenia – pręży z dumą pierś wąsaty gitarzysta, któremu udało się skomponować dwie piosenki szybkie w stylu thrash i jedną wolną, wyraźnie nawiązującą do wczesnego Kombi.

– Nie lubię tłumu, jestem taki trochę autystyczny – tłumaczy wrażliwy poeta, wyjaśniając, dlaczego łatwiej mu się skupić na pracy w chatce na mazurskim odludziu, niż na przejściu dla pieszych na Marszałkowskiej, w godzinach szczytu.

Nie wiem, kto i kiedy wymyślił, że z zaburzeniami mu do twarzy, ale irytuje mnie bezrefleksyjne żonglowanie pojęciami, które wielu ludziom kojarzą się z czymś bardzo bolesnym. Schizofrenia to poważna, nieuleczalna* choroba, która zniszczyła niejedno życie. ADHD (prawdziwe, nie wymyślone na potrzeby chwili, dla opisania kogoś pobudzonego) to wielki problem zarówno dotkniętych nim młodych ludzi, jak i ich rodziców, wychowawców, czy rówieśników. Autyzm to nie to samo, co unikanie dużych skupisk ludzkich i hałasu, nie jest to też umiejętność koncentracji na czymś, co się lubi.
Nie znajduję w lekceważącym szyciu nowych, popkulturowych znaczeń dla poważnych terminów medycznych większego sensu, nie widzę w tym niczego fajnego. Skoro nie mówi się o „twórczym liszaju” i „pozytywnej gruźlicy”, to może warto zamiast wywoływania schizofrenii z lasu opowiedzieć coś o rozległych inspiracjach i stylistycznym zróżnicowaniu? Tak po prostu.
Last but not least – trudno dziś o większy banał niż chwalenie się „fajnym ADHD”. To zło równie złe, jak puszenie się, że się jest „pozytywnie zakręconym”. Brrrr.

* zwrócono mi uwagę, że jednak uleczalna. To dobrze. Ale to nie zmienia mojej niechęci do ufajniania schizofrenii w języku potocznym.

Czemu, Cieniu, odjeżdżasz…

Przeżyłem przy „Przekroju” (doceniacie piękną aliterację?) dobrych parę lat i z pięciu, może sześciu naczelnych. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, od których dużo się nauczyłem. Napisałem pod ich okiem kilka tekstów, z których zawsze będę dumny. Niespodziewanie odziedziczyłem po Bartku Chacińskim dział muzyczny, w którym przez kilka lat dzielnie walczyliśmy o lepsze jutro. Gdyby nie „Przekrój” nie robiłbym tego, co teraz robię i chyba wiem, co bym robił, ale nie powiem, bo się wstydzę…

Z bólem serca obserwowałem agonię „Przekroju”, bezmyślnie przedłużaną przez ostatnie lata, na te nagłe zwroty akcji i eksperymenty na żywym ciele, ale teraz, kiedy w końcu dokonał żywota, zrobiło mi się smutno i źle. Żałuję „Przekroju”. Nie z powodu Raczkowskiego, bo jego z pocałowaniem ręki wszędzie wezmą i jeszcze nam będzie dosrywał długo i szczęśliwie. Żałuję „Przekroju”, bo drugiego takiego pisma nie ma i już pewnie nie będzie. Ale przede wszystkim żałuję z pobudek egoistycznych – bo to był ważny, dobry etap w moim życiu. Tym, którzy mi to zabrali, nigdy tego nie zapomnę.

zbieramkupy

Prawda ledwie muśnięta

Kolega dziennikarz zapytał mnie niedawno, czy z serial „Touch” może dawać jakieś pojęcie o autyzmie. Nabyłem więc pierwszy sezon, obejrzałem i odpowiadam: nie może.

touch-2012

Głównym bohaterem serialu jest autystyczny jedenastolatek Jake, który nie mówi, nie znosi jak się go dotyka, ma mimikę pokerzysty, ale za to dostrzega niewidzialne połączenia pomiędzy ludźmi i wydarzeniami, i potrafi je zapisać za pomocą cyfr. Właściwie to jest mądrzejszy od wszystkich wokół, bo potrafi nie tylko odczytać z powietrza przyszłe losy ludzi, których nigdy nie spotkał, ale w dodatku, z pomocą wiecznie zdziwionego tatusia (Kiefer Sutherland jadący przez cały sezon na dwóch minach, ratunku!), umie je modyfikować, naprawiając krzywdy, osuszając łzy i czyniąc dobro. Żaden więc autyzm – raczej science-fiction z moralizatorskim smrodkiem. Jeśli ktoś sądzi, że spodoba mu się połączenie „Lost” (podobnie bełkotliwa, choć frapująco zrealizowana mieszanka teorii spiskowych i pseudonauki) z „Dotykiem anioła” albo „Autostradą do nieba”, to zapraszam.

Z jednej strony fajnie, że takie produkcje powstają, bo zwracają uwagę na problem autyzmu, ale z drugiej strony, wykorzystując nikłą świadomość istoty problemu, produkują na jego temat jakieś koszmarne mity. Że w sumie to fajny ten autyzm, bo co prawda dzieciak nie mówi (no i dobrze, nie zadaje głupich pytań, nie hałasuje, jak chcemy poczytać gazetę), ale za to kiedy jego rozbrykani rówieśnicy pocić się będą na maturze, on będzie zgarniał Nobla za napisanie oprogramowania do stacji kosmicznej bez użycia komputera.