Tak mi jakoś w życiu wyszło (albo znowu nie wyszło), że nasycony metalem do granic wyporności, dawno temu zacząłem szukać nowych, innych wrażeń w bardzo różnych dźwiękach. Nigdy jednak nie przestałem słuchać metalu, ale po prostu straciłem zainteresowanie półśrodkami. Klasyczny heavy metal, nowy thrash, klimaty… fajnie, fajnie, zdarzają się rzeczy znakomite (ot, choćby Gojira), ale najbardziej lubię, kiedy metal mnie bije. Ma być przemoc, wściekłość i pożoga, albo dziękujemy.
Stillborn
Dzisiejszy koncert w stu procentach zaspokajał tego typu potrzeby. Przede wszystkim gwiazda wieczoru – Angelcorpse. Jestem fanem bezkompromisowej twórczości Pete’a Helmkampa od czasów boleśnie niedocenianego Order From Chaos, ale trzeba przyznać, że właśnie w Angelcorpse udało mu się doprowadzić formułę ekstremalnego death metalu do granic możliwości gatunku. Nie da się brutalniej, szybciej, bardziej jadowicie i gęsto, bez popadania w groteskę, albo wychodzenia poza ramy gatunku, choćby w kierunku grindu.
Krakowski koncert to potwierdził. Da się go zrecenzować bardzo lapidarnie: był wpierdol. Pardon my French, ale tak właśnie było
Brawa należą się również supportom (oraz panu, który właśnie te formacje zdecydował się zaprosić). Żadna z polskich grup występujących dzisiaj w Żaczku nie eksplodowała z siłą porównywalną do Angelcorpse, ale wszystkie dzielnie stawały, w pocie czoła budując nastrój wieczoru. Od retro-thrashowego, po blackmetalowemu wkurzonego Ragehammer przez zimny, bezlitosny death/thrash Voidhanger (tytuł niniejszego wpisu pożyczyłem sobie zresztą z ich piosenki), aż po brutalny, deathmetalowy cios Stillborn – zero wypełniaczy, samo mięso, w dodatku (szczególnie jak na ten klub), świetnie brzmiące.
Aż żałuję, że tak mało czasu było na pogawędki, bo znajomych z sekty zatrzęsienie – no, ale tak to już bywa, kiedy koncert jest za dobry.