2019 kilometrów później

Przyznaję to bez dumy: w szczycie sezonu festiwalowego zaniedbuję rodzinę – prawie nie ma mnie w domu, a kiedy jestem to też właściwie mnie nie ma. Dlatego gdy tylko wróciłem z Sziget, małżonka wręczyła mi dzieci wraz z dokumentacją, wypchnęła nas na klatkę schodową i zaryglowała drzwi. Po czym otworzyła, wystawiła walizki i znów zamknęła.

No dobra, to dokąd jedziemy? Nie miałem wcześniej głowy, czasu i budżetu, by coś zaplanować i zarezerwować, więc wręczyłem potomstwu księgę o kraju naszym ojczystym, proponując, by znaleźli kilka miast lub regionów, które chcą odwiedzić. Nie było ich kwadrans, po czym wrócili – dumni i przejęci – z liczącą blisko 15 punktów listą.
Po odsianiu dużych miast zostało nam co następuje: Ciężkowice, Szczebrzeszyn, Kazimierz Dolny, Biebrza, Mazury, Bałtyk, Ciechocinek.

IMG_0164 IMG_0261 IMG_0443 IMG_0471

IMG_0641

Zaśmiałem się i już miałem powiedzieć, że to nie ma sensu, że trzeba się na coś zdecydować… – po czym otworzyłem Google Maps, sprawdziłem i doszedłem do wniosku, że w sumie czemu nie? Sam bym takiej trasy nie wymyślił, więc zamiast marudzić, powinienem podziękować tym, co jeszcze nie wiedzą, że się nie da 😉

Mieliśmy dużo szczęścia. Kiedy po śniadaniu w Szczebrzeszynie zastanawiałem się, co można by w mieście zobaczyć – poza zastawioną na turystów pułapką w postaci pomnika świerszcza grającego na skrzypcach, który udaje chrząszcza brzmiącego – okazało się, że właściciel hotelu zgromadził ogromną kolekcję minerałów i skamielin. W Sztabinie z kolei zupełnie przypadkowo zatrzymaliśmy się na noc u państwa, którzy organizują wyprawy tratwami po Biebrzy i którzy w dodatku okazali się na tyle mili, że podpowiedzieli nam skąd dokąd popłynąć Krutynią i gdzie najlepiej można zjeść w Mikołajkach. I tak dalej, i tak dalej…

Ludzie napotkani na szlaku dzielą się na bardzo serdecznych i pomocnych (większość) oraz martwych przedstawicieli lokalnej branży usługowej, obsługujących klientów siłą odruchów bezwarunkowych (irytująca mniejszość). Najgorsi są jednak turyści, którym się spieszy – stukilowy chłop, który potrafi się wepchać w kolejce do śniadaniowego szwedzkiego stołu przed dziewięcioletnią dziewczynkę, bo spośród 20 leżących na półmisku kiełbasek on sobie upatrzył tę jedną, jedyną i pewnie by nie przeżył, gdyby smarkula właśnie ten kawałek świni mu od ust odjęła. Albo baby ze smartfonami, które pędząc przed sobą grupkę obojętnych na uroki muzeum czterolatków, rozpychają się łokciami, bo muszą wszystko natychmiast sfotografować – obejrzeć na miejscu nie mają czasu i ochoty. Nie wiem, ile razy musiałem w trakcie tych 10 dni odpowiedzieć na pytanie: „Tato, dlaczego musimy stać w kolejce, skoro inni nie stoją?”. Za dużo.

Podróżowaliśmy samochodem, meleksem, tratwą, kajakiem, statkiem (x3), pociągiem, busem i pieszo, ale dystans podany w tytule niniejszego wpisu to oczywiście tylko dane z licznika auta – myślę, że lekką ręką moglibyśmy dodatkowe sto kilometrów dorzucić. Wielka ta Polska.

Oraz piękna nasza Polska cała. A najpiękniejsza z daleka lub z okna samochodu rozpędzonego na tyle, żeby zlały się szczegóły. Bo jak się zatrzymać – na poboczu, na parkingu przy leśnej polance, na stacji, pod sklepem… – to okazuje się, że żyjemy na śmietnisku. Niezależnie od tego, czy jest kosz w zasięgu wzroku, zawsze znajdzie się jakiś dureń, który rzuci plastikową butelkę / puszkę / foliową torebkę / buta / kondoma / spodnie / czajnik / skorupki z jajek / …….. pod drzewo albo do rowu. Bo tak. Jedynym naprawdę dziewiczym zakątkiem Polski, nieskażonym piętnem kalającego własne gniazdo chama, który udało nam się odwiedzić, była Biebrza. Odcinek Krutyni pomiędzy Uktą a Nowym Mostem, który przepłynęliśmy kajakiem, też nienajgorszy – choć raz czy dwa zamajaczyła na dnie powyginana pucha z napisem Tatra.

Stragany i sklepiki z pamiątkami zostały zamrożone w czasie, najdalej w 1996 roku i poza sezonowymi modami (w tym roku jest to takie blaszane duże, co wisi na sznurku, kręci się wokół własnej osi i niby faluje, tak że można puścić pawia) nic się tam nie zmienia. Wszystko oczywiście zeszło z tej samej chińskiej taśmy, wszystko krzykliwe i brzydkie. Z jednej strony szkoda marnowanego potencjału, z drugiej – nawet pożądające błyskotek i pierdółek dzieci po dwóch, trzech dniach znieczuliły się na ten syf i omijały stragany szerokim łukiem.

IMG_0490 IMG_0578 IMG_0874 IMG_0950 IMG_1031

IMG_1074

Nie tylko pamiątki wpadły w pętlę czasu. Na letniskowym szlaku można przypomnieć sobie muzykę, której już miało nie być: pierwsze hity O.N.A, „Dla mnie masz stajla” (aaaaj!), „Dragostea din teï”… Miałem też okazję zaimponować potomstwu, śpiewając wraz z artystami pieśni Bajmu, Sztywnego Pala Azji i De Mono. Wszystko to dzięki lokalnym radiostacjom (niestety, dłużej niż 30 minut przy jednej nie byłem w stanie wytrzymać) i lokalom gastronomicznym.

A skoro już o gastronomii mowa – litościwym milczeniem pominę barbarzyńską modę na spożywanie pizzy i pizzopochodnych z czosnkiem rozpuszczonym w śmietanie, albo (nie wiem co gorsze) topienie wszystkiego w sosie balsamicznym, bo w sumie nikogo nie interesuje co jest na talerzu, bo ważne, żeby było dużo. Zdaje się, że Polak na wczasach jak na wojnie, uważa, że każdy posiłek może być jego ostatnim. Dlatego większość restauracji, barów, smażalni i kawiarni nieszczególnie dba o jakość, za to brnie w gramaturowy wyścig zbrojeń. Kotlet musi być z połowy świni, do najmniejszej porcji lodów trzeba zużyć wiadro mleka, a ryby – cóż, dobrze że Ruskim potonęły te łodzie atomowe, bo przecież w normalnych warunkach nikt by nie wyhodował takiej flądry, jakiej życzy sobie turysta, który płaci i wymaga… A właśnie: płaci i jęczy, że drogo. Tylko jak ma nie być drogo, skoro w ramach jednego posiłku zażyczyłeś sobie tygodniową porcję kalorii?!

Najgłośniejsze miasto w Polsce? Nie Katowice podczas któregoś ze słynnych festiwali. Nie weekendowy Kraków oblężony przez turystów. Nie Warszawa nad rzeką, ani nie Zakopane pod górą. Żadne tam Dąbki czy Hel z dyskotekami przekrzykującymi się ze smażalniami. Najgłośniejsze miasto w Polsce to Ciechocinek. Nie wierzę, że da się żyć (wypoczywać? zdrowieć?!) w tym jazgocie, więc może to była jakaś wyjątkowa noc? Może trafiliśmy na początek karnawału?
Na stadionie Mrozu krzyczy „joł”, a na każdym rogu, w każdym lokalu jakieś pląsy – przeboje (raczej trzeciego) świata zderzają się w zdrowym, solankowym powietrzu z trzygodzinnym discopolowym megamixem, ale peerelowskie evergreeny również nie chcą oddać pola. Pan z panią, zapewne nie mogąc się zdecydować, który lokal wybrać, tańczą do „Cały świat za tę noc z Renatą” na ulicy, oświetleni przez latarnię i pełnię księżyca. Piękni są.

IMG_1075

2 thoughts on “2019 kilometrów później

  1. Z czystością kojarzy mi się Białowieża, nie tak daleko od Biebrzy. Dopisuję do listy miejsc do odwiedzenia Biebrzański Park Narodowy.
    Z O.N.A. kojarzą mi się Mikołajki – bo kiedyś prawie wszedłem tam na ich koncert, ale zrezygnowałem, przez co do dziś ich na żywo nie zobaczyłem.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s