Jak weekend długi słucham płyt świątecznych i – poza nielicznymi wyjątkami, jak rubaszny Bob Dylan – ból targa mym trzewiem. No, ale wiadomo, przed świętami te wszystkie płyty z bałwanami i reniferami na okładkach warto opisać, bo ludzie ich w sklepach szukają, na prezenty kupują… Niech więc lepiej kupią dobrego Dylana, zamiast złego Halforda, albo nudnego Stinga.
Święta i koniec roku za pasem, pichcimy już z kolegami (i koleżanką) z „Przekroju” podsumowanie roku. Było nieźle, naprawdę nieźle… Może nawet za dobrze? Z biurka i półki obok telewizora straszą mnie większe niż zwykle sterty płyt, które w ciągu ostatnich miesięcy dostałem lub kupiłem, a których nawet nie zdążyłem przesłuchać (lub przesłuchałem pobieżnie), nie mówiąc o zrecenzowaniu. Wiele z nich to mocne średniaki, takie co to zlekceważyć szkoda, ale i na siłę szukać miejsca na łamach nie warto. Ale na pewno jest w tych stosach kompaktów niejedna perła, którą odkryję za późno. Może pod koniec grudnia, może w styczniu, zanim dla wydawców zacznie się nowy rok… A może dużo później, bo przecież niektóre płyty promocyjne premier planowanych na koniec stycznia przyjdą jeszcze przed Wigilią. Czuję wyrzuty sumienia wobec tych wszystkich (jeszcze) anonimowych dla mnie artystów, którzy tylko przez zrządzenie losu nie doczekali się recenzji albo miejsca w dorocznym rankingu. Bo wydawca przysłał płytę za późno, bo trafili na spód kupki, bo kiedy pierwszy raz słuchałem ich muzyki byłem zbyt zmęczony albo rozkojarzony, by zakumać, że trzeba im dać drugą szansę.
To co robię, z mojej żabiej perspektywy wygląda na jeden z fajniejszych zawodów świata – od rana do nocy słucham muzyki, myślę o niej, żyję nią, dzięki niej bywam tu i ówdzie, poznaję fajnych ludzi… Naprawdę, trudno mi wyobrazić sobie, że mogłoby być lepiej. Ale czasem, jak dzisiaj, dopada mnie zniechęcenie. W głośnikach The Priests chwalą Pana, później będzie jeszcze gorzej i dużo gorzej, a tymczasem wolałbym posłuchać czegoś zupełnie innego. Tylko dla siebie. Nie myśleć, nie analizować, nie notować. Po prostu cieszyć się fajnymi dźwiękami. Niestety, tempo w tej branży – szczególnie pomiędzy wakacjami a Bożym Narodzeniem – jest takie, że jeśli chce się być mniej więcej na bieżąco, można zapomnieć o słuchaniu muzyki dla przyjemności. Czuję się jak erotoman, co został ginekologiem. Jestem wniebowzięty i przerażony zarazem 😉
A Mikołaj do mnie nie przyszedł. Pewnie byłem niegrzeczny.
Nawet stukając lata temu recenzje do fanzinu -dalece mniej zobowiązjące zajęcie niz Twoje obecne- często miałem odczucia identyczne z tymi opisanymi pod koniec. Wcale nie zazdroszczę.
Już nie muszę, wystopowałem, nawet jeśli mam kilkanaście (-dziesiąt?) płyt z tego roku które powinienem przesłuchać by uznać, że jestem na bieżąco to trudno, najwyżej nie będę. Czasami po przesłuchaniu czegoś zdarza mi się poczuć chęć by naskrobać opinię i to robię, czasami jakiś znajomy dostanie to potem przy okazji zwykłe korespondencji, częściej w ogóle nikt tego nie czyta, czasmi zacznę i nie skończę bo coś w międzyczasie wypadnie i zapał uleci… Zero ciśnienia w temacie muzyki.
Dlatego to inni są dziennikarzami, czasmi uważam, że fajnie mają… ale wtedy mówię magiczne słowo „promówka” i przechodzi jak ręka odjął 😉
A ginekologiem za cholerę bym nie chciał być choćby do gabinetu wpadały same panny z rozkładówek. Taaak, bardzo udane porównanie, nie chciałbym puszczając Sarcofago zwracać uwagę na strój gitary prowadzącej ;P
ja jestem erotomanem, mój stary ginekologiem.Taki układ mi nawet pasi
Ja zawsze miałem przeczucie, by nie zarabiać na swojej pasji, w strachu przed automatyzmem, wypaleniem, czy obdarciem przez takie właśnie jak opisane przez pana Jarka, mechaniczne spółkowanie w systemie trójzmianowym z tym, co się kocha i co się zawsze robiło dla przyjemności
(cokolwiek sobie ubierzecie w słowo „TO”)
Właśnie dlatego człowiek ma niejedno hobby. Jeśli w jednym nastąpi automatyzm, zawsze nakręcać Cię może drugie. Ale ja również zgadzam się z Jarkiem. Sam 4 lata pisałem jako recenzent w kilku miejscach i prawdą jest, że 80% tego co przychodzi z redakcji, albo nie trafia w gust, albo jest średnie, albo prawdziwa tragedia. Nie zliczę zespołów jakie przez to odkryłem dla siebie, ale to jest kropla w morzu miernoty, która zniekształciła mi uszy. Smutną prawdą jest też konieczność uważania na to co się piszę, aby nie wyjść na ignoranta i kretyna. Aby mądrze skrytykować, a nie wyjść na niewydarzonego obsesjonata. Krytyk to zawsze znienawidzony i trudny zawód.
„A Mikołaj do mnie nie przyszedł. Pewnie byłem niegrzeczny.”
do erotomanów Śnieżynka co najwyżej mogłaby przyjść 😀
jak to mikołaj? jeszcze mikołaja byś chciał? kupę płyt co tydzień dostajesz. starczy za 12 mikołajów. chwal pana i ciesz sie, że masz za darmoszkę to na co ludzie pracują miesiącami…
Unas:
nie wiem jak mam Cie zrozumieć, jeśli np. lubuję się w muzyce, chadzam na koncerty i rownocześnie jestem kibicem piłki nożnej, i chodzę na stadion meczyk obejrzeć, w takiej sytuacji, gdyby przesyt wystąpił, jedno mi drugiego nie zastąpi. Czyt.: jak bym odczuł przedawkowanie muzyki, pójście na stadion bie było by kompensacją. W każdym hobby, czy w każdej pasji chodzi chyba o coś innego, inne przeżycia, wrażenia, inną strunę porusza mecz, a inną wysłuchanie płyty.
Dlatego się boję przesytu, więc wolę dawkować to, co mnei nakręca.
Offtop do Pana Jarka, czy moje pytanie zabłądziło gdzieś na łączach? Pytałem o konotacje Lux Occulta z książką „Biały kruk” Stasiuka.
Nie do końca to miałem na myśli. Drugie hobby nie jest kompensacją. Ono przywraca równowagę w życiu. Pozwala się oderwać od rutyny pracy, a potem spojrzeć na nią z powrotem jak na pasję. Po prostu odświeża spojrzenie. Przynajmniej to jest mój punkt widzenia.
Płyta roku?
Oczywiście Funebrarum ex equo z Obliteration, zaraz potem po piętach depczą im Bone Gnawer i Teitanblood.
Żartowałem.
a jakieś dobre płyty świąteczne, najnowsze to….? Jakieś typy?:P